relacja Tomanka

Wstęp

Uczestniczyłem w wielu ciekawych wyjazdach, przedsięwzięciach wartych utrwalenia. Na początku nie przykładałem do tego wielkiej wagi ufając swojej pamięci. Przecież działy się wtedy tak ważne dla mnie rzeczy, jak mógłbym cokolwiek zapomnieć!! Ale wyjazd następował jeden po drugim. Fakty, wrażenia, historie zaczęły się zacierać. Pamiętam swój „pierwszy raz” – wyjazd w Alpy w roku 1989. Mam jeszcze przed oczami wiele scen, epizodów, ale są to oderwane od siebie fragmenty, które ciężko obecnie poskładać w sensowną całość. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie Waldi czytając kiedyś wspomnienia z tego wyjazdu. Rany Julek, ile rzeczy wyleciało mi już z pamięci, ile ważnych wydarzeń rozpłynęło się bezpowrotnie. Pamiętam żal i zazdrość. Od tego czasu zawsze biorę ze sobą zeszyt i długopis. Zbieram na bieżąco ulotne chwile, wrażenia, opisy. Nie raz z przyjemnością wracałem do zapisanych zeszytów. Zawsze namawiam też innych do pisania. Każdy widzi świat inaczej, reaguje na niego inaczej. Ciekawe i zabawne jest porównywanie opisów, relacji często diametralnie różnych, mimo bycia razem w tym samym miejscu i w tym samym czasie.

Obawiałem się trochę tego wyjazdu. Przede wszystkim mój niepokój budził skład. Po raz pierwszy mieli przebywać ze sobą przez miesiąc w ciężkich warunkach ludzie, którzy tak naprawdę nie znali się nawzajem. Wszystkich znałem tylko ja i Marta. Bałem się konfliktów łatwych w sytuacjach stresowych, niebezpiecznych, w chwilach silnego zmęczenia, osłabienia. Zaufanie buduje się latami, nie podczas „lajtowych” wyjazdów weekendowych. To była zbieranina silnych osobowości i nie wiedziałem, czy będą w stanie dograć się, porozumieć. Stąd wiele moich zapewne dziwnych zachowań przed wyjazdem, za które niektórych przepraszam i jeszcze raz proszę o zrozumienie. Bycie razem wymaga często poświęcenia swoich ambicji, oczekiwań w imię dobrze pojętego dobra grupy. W zdecydowanej większości zdaliśmy ten trudny egzamin za co Wam serdecznie dziękuję.

Tomanek

Nepal 2009

Termin – 30 października do 28 listopada 2009 (Krakowiacy)
02 listopada do 02 grudnia 2009 (Wolsztyniacy)

Uczestnicy:

  • Bauta Roman (Romano)
  • Drak Robert (Draku/Smoku/Tygrys)
  • Jakubiec Marta (Martówka)
  • Jakubiec Tomasz (Tomanek)
  • Jankowiak Alina (Mrówa)
  • Jankowiak Grzegorz(Grzesiu)
  • Kłosińska Jolanta(Buka)
  • Kopytek Artur (Max)
  • Szymański Bogusław (Boberek/Gustaw)

Część I – spływ Sun Kosi

30.10.2009 (piątek)

Rano po piątej byliśmy już w komplecie na lotnisku w Balicach. Jak zwykle ostatni dotarł Boberek. Teraz lecimy do Delhi a samolot jest dobrym miejscem na pisanie, więc zaczynam działać. Przelot z Wiednia trwa ponad dziewięć godzin.
Wszyscy ledwo dotrwali do dnia wyjazdu. Tak ciężkiego i nerwowego wyrwania się z kraju jeszcze nie miałem. Radek odpadł w czerwcu ze względu na zdrowie, Smoku do ostatniej chwili był rozdarty, jechać czy nie jechać. Ostatecznie, nie mówiąc nic Monice ani nam, postanowił pojechać tylko na połowę wyjazdu. Jola i Max w ostatnich dniach „chodzili na rzęsach”. Gdyby doba miała 48 godzin i tak było by za mało. U mnie w pracy też trzęsienie ziemi. Dobrze, że u Marty nie było większych problemów. Zresztą, jak sama mówi, tym razem wszystko wcześniej przygotowała, wyprasowała, poskładała. Pakowanie zaczęła już dwa tygodnie wcześniej. Ostatni tydzień mogła dzięki temu poświęcić dzieciom, które tym razem bardziej świadomie reagowały na nasz wyjazd. Agata, co do niej niepodobne, nawet się przy pożegnaniu rozpłakała. Może trochę dlatego, iż już wie, że miesiąc to nie takie „hop siup”, no i będzie z nimi Dyktator czyli Babcia Ela, a z nią nie ma tak lekko jak z nami. Uspokoiła się po obietnicy z naszej strony, że porozmawiamy z Babcią, żeby za bardzo nie przesadzała z rygorem i nie traktowała ich jak 5-latki. Obiecaliśmy jej również, że nie będziemy robić żadnych głupstw i wrócimy cali i zdrowi. Oraz, że dostanie oryginalny naszyjnik z Nepalu, który będzie jej amuletem. Michał, jak to chłopak, dostanie nóż.
W samolocie na początku byliśmy niesamowicie rozrzuceni, ale po licznych roszadach z innymi pasażerami udało nam się usiąść w miarę blisko siebie. Wolsztyniacy dotrą do nas za cztery dni. Zdecydowali się zostać na Wszystkich Świętych w kraju.

31.10.2009 (sobota)

Kiblowaliśmy na lotnisku w Delhi całą noc, od 23 do 7. W strefie tranzytowej nie było za bardzo miejsca do spokojnego przeczekania. Udało nam się zawłaszczyć dla naszej grupy małe pomieszczenie z przenośnych ścian działowych, służące normalnie chyba za miejsce do przebierania?, rewizji osobistej?. W każdym bądź razie nikt nas stamtąd nie wygonił. Rozłożyliśmy sobie karimatki i śpiwory, przezornie zabrane do bagażu podręcznego, wyciągnęliśmy co kto miał do picia i jedzenia. Odcięci od sali ścianami, po dłuższej rozmowie, zalegliśmy na kilka godzin płytkiego snu.
Rano spokojny lot do Katmandu. W oddali widać było Himalaje. Na lotnisku odebrał nas Bidur, właściciel firmy rafterskiej – White Water Nepal, którą znalazł Max. Każdy dostał naszyjnik z żółtych kwiatów na przywitanie. Hotel, w którym mieszkałem w 2003, został przerobiony na szpital. Zdecydowaliśmy się na nocleg w Nana Hotel, miejscu polecanym przez Bidura, znajdującym się (co istotne) nad jego biurem i w centrum dzielnicy turystycznej, czyli na Tamelu. Dzięki temu, do wieczora mieliśmy wszystko omówione i załatwione, z przydziałem kajaków i drobnego sprzętu włącznie. Ciężar rozmów i ustaleń organizacyjnych przejął na siebie Max, który w sposób naturalny stał się naszym Kierownikiem spływu. Znalazł się też czas na wyjście na Tamel, pierwsze zakupy i obiadek. Niedługo po zapadnięciu zmroku całe miasto pogrążyło się w ciemnościach. Jak się okazało jest to normą. Prąd wyłączany jest codziennie na około dwie godziny. Trochę nas to zaskoczyło. Bez światła pobłądziliśmy chwilę ze Smokiem, zanim trafiliśmy na naszą uliczkę. Później, on poszedł do fryzjera, a my na dach naszego hotelu gdzie, jak jest to w tutejszym zwyczaju, usytuowany był zaciszny taras z ciekawym widokiem na pogrążone w ciemnościach miasto. Po chwili rozbłysły światła i ….. głośna muzyka. Byliśmy otoczeni dyskotekami, w których ile mocy, w raczej nie nowych głośnikach, dudniła muzyka. No to ładnie będzie wyglądało nasze spanie. Ale o 23 zapadła cisza, dyskoteki zamknięto. Nam, uczczenie szczęśliwego dotarcia do Katmandu przy Black Danielsie, potrwało trochę dłużej. Bardzo fajnie rozmawiało się zwłaszcza z dziewczynami, które wyraźnie opuściło napięcie.

01.11.2009 (niedziela)

Rano ledwo wstaliśmy o siódmej (w Polsce była 2 15 w nocy), równo z powodu niewyspania i wczorajszego świętowania. W nocy Smoku przepoczwarzył się w Tygrysa. Jak opisywała Jola, która spała w tym samym pokoju przez sen ryczał na nią. Próby obudzenia nie dawały żadnego efektu, wręcz potęgowały ryki. Wiele nie pospała, a rano na pytanie „jak się spało” powiedziała, że „spała z Tygrysem” i tak już zostało.
Do 9 byliśmy już w drodze nad rzekę. Dziewczyny zostały w Katmandu. Wolały przez 3 dni zwiedzać i kupować niż razem z nami moczyć się w Sun Kosi. Dostały kilka zadań do wykonania między innymi – zorganizować nasz transport do Besisahar, przebukować bilety Tygrysa na wcześniejszy powrót do Polski, odebrać Wolsztyniaków z lotniska i dostarczyć ich na miejsce naszego spotkania nad rzeką.
Przejazd busem zajął nam cztery godziny z dwoma postojami. Pierwszy, po zapas „paliwa” na długie wieczory przy ognisku, drugi na posiłek w przydrożnej knajpce. Prędkość podróżna nie większa niż 50 km/godz. Droga niesamowicie kręta i wąska. Ruch równie duży. Na początku jeżyły nam się resztki włosów na głowie podczas szalonych wyprzedzań pod górę, na zakręcie, bez możliwości ucieczki w razie spotkania się z samochodem z naprzeciwka, którego nie było szansy zobaczyć wcześniej. Ale z czasem przywykliśmy. Taka Karma, czyli los, jak mówią miejscowi. Co ma być to i tak będzie. Zresztą tutaj wszyscy tak jeżdżą i jakoś udaje im się przeżyć. Zapewne ratuje ich szczęście, mała prędkość jazdy i ciągłe trąbienie.
Na rzekę zeszliśmy około trzynastej. Woda raczej zimna, ale świeciło słońce, było nawet bardzo ciepło, więc ubrałem się „na lekko”, czyli krótkie spodenki i koszulka. Błąd. Zaraz za zakrętem byłem już cały mokry, słońce zaczęło się chować za górki i zrobiło się zimno. Dobrze że płynęliśmy tylko 2 godziny. Odcinek ciekawy, jedno miejsce WW IV, kilka III, były fale dosyć spore. Przed nami płynie Bikram, nasz nepalski przewodnik i szef całej ekipy, w małym kajaczku freestaylowym, później ponton z nami w środku prowadzony przez Lecza (tak go ochrzciliśmy, po nepalsku jego imię wymawia się Leciu) no i katamaran czyli ponton składający się z dwóch pływaków połączonych metalowym stelażem z Sorocem i Ramem pomocnikiem.
Po przypłynięciu na biwak, ledwo się przebraliśmy, a już podali lunch, później zupę, a na koniec makaron z serem i warzywami. Dużo za dużo jak dla nas. Trochę dziwnie się czuliśmy. Pierwszy raz na spływie ktoś nas obsługiwał. Do tej pory wszystko robiliśmy sami. Do naszych obowiązków należało tylko rozbijanie swoich namiotów i pomoc przy pakowaniu i rozpakowywaniu pontonów.
Słońce zaszło ostatecznie ok. 1730. Po zmroku, przy czołówkach i sprytnie rozstawionych -w foliowych torbach wypełnionych piaskiem- świeczkach, zasiedliśmy przy kupionym po drodze alkoholu. Miało być delikatnie, a było jak zwykle. Spaliśmy przy drodze, ale po dwudziestej pierwszej ruch, a z nim jazgot klaksonów w zasadzie ustał.
02.11.2009 (poniedziałek)

Pobudka o 730. W nocy zeszła mgła i było bardzo wilgotno. Na pływanie ubrałem się w piankę. Dzisiaj opuścił nas bus, więc tym razem ponton został załadowany po czubek naszymi bagażami. Dostaliśmy duże, bardzo solidne worki wodoszczelne na rzeczy osobiste, po jednym na dwie osoby.
Rzeka spokojna z jednym miejscem WW IV i kilkoma odcinkami z dużymi falami. Okazało się, że Ram -pomocnik po raz pierwszy trzyma pagaj w ręce. Kręcili się z Sorosem na katamaranie w kółko. Biwak znaleźliśmy na kamienistym brzegu niedaleko rodzinnej wioski Sorosa. Od razu zleciało się sporo dzieci, którym zaczęliśmy rozdawać przywiezione ze sobą drobne prezenty, ale Bikram powiedział nam, żeby tego nie robić. Widać, że nie lubi miejscowych ludzi. Przestrzegał nas przed nimi. Mówił, żeby uważać na swoje rzeczy, bo mogą zniknąć.

03.11.2009 (wtorek)

Do 10 byliśmy na wodzie. Zrobiło się cieplej. W nocy temperatura nie zeszła poniżej 210C. Tym razem odcinek bardzo spokojny, w zasadzie cały czas płasko i szeroko. Na katamaranie płynął Smoku i Bober. Pod koniec Bober wsiadł do kajaka, a Bikram na katamaran. Na ostatnim ciekawszym miejscu (tuż przed połączeniem z Tamak River ), w mocnym przewężeniu z dużym spadkiem, prowadzeni przez Bikrama wpłynęli bokiem do sporej dziury i ich wywróciło. Nasz ponton w ostatniej chwili przeszedł bokiem. Muszę przyznać, że dziura była spora. Za nią tworzyła się ponad dwumetrowa, stroma fala. Później luzik, czyli wypłaszczenie z ostrym zakrętem, na którym dopchnęło katamaran do brzegu. Chwilę potrwało zanim go odwróciliśmy. Smokowi i Bikramowi micha cieszyła się od ucha do ucha. Tuż przed wywrotką, na początku przewężenia, Bikram zauważył zaplątanego w sieci rybackie kormorana. Po skończeniu akcji ratunkowej przepłynęliśmy na drugi brzeg. Nepalczycy wyplątali ptaka z sieci. Okazało się, że ma złamane skrzydło. Zapadła decyzja o skróceniu jego cierpienia. Przed biwakiem zatrzymujemy się na piaszczystym zakolu rzeki, w miejscu, gdzie miejscowa kobieta, w wielkim garnku na ogniu destylowała wino ryżowe. Po degustacji i krótkim targowaniu zakupujemy parę litrów na „wszelki wypadek”. Jest bardzo gorąco.
Lądujemy na piaszczystej, ogromnej plaży niedaleko drogi, którą mają dojechać do nas dziewczyny z Wolsztyniakami. Przed wieczorem chłopcy wyprawiają się katamaranem na drugi brzeg po drewno na ognisko. Siedzimy przy nim długo, wcinając smażone rybki i kormorana, czekając na przyjazd samochodu i przy okazji degustując z Nepalczykami wino ryżowe. Szybciej zmogło nas zmęczenie i wino. Wszyscy poszli spać. Jak przed północą pojawili się ludzie z busa nie udało mi się nikogo dobudzić, oprócz Bikrama i Sorosa.
Z biwaku do drogi było około dwudziestu minut marszu pod górę. Na miejscu wyjaśnił się powód ich opóźnienia. Najpierw Wolsztyniacy mieli duży poślizg w starcie samolotu z Delhi, później już na lotnisku w Katmandu czekali półtorej godziny w długiej kolejce na odprawę celną. Bezpośrednio z lotniska wsiedli do busa i ruszyli w naszą stronę. Nie było problemów dopóki nie zjechali z asfaltu na „normalną” nepalską drogę. Camel Trophy w porównaniu z nią to pikuś. W ich ocenie tylko cudowi i umiejętności kierowcy zawdzięczają, że w ogóle dojechali. Marta opowiadała jak wjechali w te ekstrema, że gdyby nie wcześniejsza przeprawa w Peru na „drodze śmierci” to pewnie narobiłaby w pory ze strachu. Autobus wjeżdżał na stromizny zmuszające jednego z pomocników kierowcy do wysiadania i podkładania kamieni pod koła, żeby nie stoczyć się w dół.
W Katmandu dziewczynom udało się załatwić większość spraw. Miały bardzo duże problemy z przebukowaniem biletów Tygrysa. Spędziły na tym większość czasu, krążąc po całym mieście, od biura do biura. Jak same mówiły, bez pomocy bardzo uczynnych pracowników Bidura, pewnie nic by nie załatwiły. Odkryciem dla nich była niesamowita otwartość i uśmiech jaki je otaczał. Ludzie życzliwi z natury i naturalnie uczynni, nie licząc oczywiście ulicznych handlarzy namolnych do bólu. Drugim ich odkryciem była Ayourweda, czyli indyjski masaż całego ciała, po którym czuły się jak nowo narodzone. Spać poszliśmy późno w nocy przy pięknym świetle księżyca. Rano znowu zeszła bardzo obfita rosa.

04.11.2009 (środa)

Dzień pełen wrażeń. Razem z brakującym składem osobowym dotarły do nas kajaki. Czterech bystrzaków – Max nasz Kierownik Spływu, Tygrys, Bober i Ja przesiada się na nie. Przyjezdni wskakują na nasze miejsca do pontonu. Przybył nam również jeszcze jeden ponton zwany bagażowym lub garkuchnią. Ten jest olbrzymi. Steruje nim jedna osoba za pomocą długich wioseł na dulkach. Adekwatnie do wielkości przyjmuje na siebie równie olbrzymią stertę bagażu, głównie sprzęt kuchenny i jedzenie pakowane do beczek. Jest nas teraz, razem z obsługą czternaście osób, dla których trzeba zabrać jedzenia na prawie 6 dni. Po drodze nie ma miejsc, gdzie można uzupełnić zapasy.
Przygotowania do wypłynięcia trwały do 1030. Trzeba było przynieść kajaki, przepakować się, zapakować wszystko na pontony. Pierwsze chwile na kajaku miałem bardzo nerwowe. Siedzi mi w głowie wspomnienie męczarni, jakie przechodziłem 6 lat temu płynąc z bolącym bokiem, ledwie mogąc wiosłować. Pamiętam tą rzekę jako chwilami bardzo wymagającą, z gigantycznymi falami „atakującymi” z każdej strony. Oj, bałem się, czy jestem w stanie jeszcze raz sobie z nią poradzić. Przed każdym trudniejszym miejscem musiałem walczyć ze strachem, ale w miarę płynięcia uspokajałem się. Pokonaliśmy dzisiaj 45 km, w tym dwa miejsca czwórkowe. Smoku miał dwie eskimoski. Za pierwszym razem wrzuciło go na olbrzymiego maliniaka, później wywróciło na gigantycznej fali. Rzeka uczy pokory. Różni się od tych, na których normalnie pływamy. Niby woda ta sama, ale zachowuje się inaczej. Wszystko w większej skali. Większe cofki i jak kręcą to tak, że czasami ciężko z nich wyjść na nurt. Jak fale, to nie nasze metrowe, no maksymalnie dwu i to pojedyncze. Na większości zwężeń nurtu robi się spadek kilku, kilkunastopromilowy, a z nim ciąg fal z reguły minimum półtora metrowych w górę. I żeby one jeszcze były grzecznie ułożone, jak choćby te na Inie, jedna za drugą, regularne jak wypada na porządnej, austriackiej rzece. Tutaj panuje chaos, w którym ciężko jest się doszukać jakiejkolwiek regularności. Fale pomieszane są ze sobą, raz mniejsze, raz większe i co gorsza pojawiają się z całkowicie niespodziewanej strony. Chaos, z którym ciężko jest sobie poradzić. Dobrze, że chociaż na zewnątrz jest ciepło, woda nie mrozi przy wywrotce, jak nasza w europejskich rzekach, gdzie mózg ścina i ręce grabieją. Podczas pływania musimy uważać na pojawiające się odwoje, bo z tutejszymi nie ma żartów. Rzeka jest rozlana, niesie dużo wody i w przypadku zalogowania się do miejscowej dziury możliwość pomocy z zewnątrz jest znikoma. Albo będzie się miało szczęście i dziura sama wypuści, albo umarł w butach.
Zaraz po ruszeniu skończyła się droga i słupy elektryczne, które towarzyszyły nam do tej pory. Gruntowa, marnej jakości jak na standardy europejskie, ale tutaj to prawdziwe okno na świat i drzwi dla cywilizacji, która dzięki niej dotarła również w te okolice kilka lat temu. Nie ma już drogi i prądu, wpływamy w odcinek Sun Kosi, której obraz wywiozłem kilka lat wcześniej. Wsie, w których czas jakby się zatrzymał. Takie były zapewne 100 lat temu, takie są i dzisiaj. Wszystko co niezbędne do życia robione jest na miejscu. Im dalej posuwamy się z biegiem rzeki, tym dalej jest do zgubnych wpływów cywilizacji, tym bardziej dziko i odludnie. Tym spokojniej płynie czas.
Po drodze odwiedzamy wioskę, zaglądamy do środka domów, jemy „pożywną” zupkę chińską z torebki. Zatrzymujemy się również w szkole średniej, w której uczył się Bikram. Jego dom jest 1,5 godziny stąd, idąc cały czas pod górę. Do szkoły miał bliżej rano. Zejście zajmowało mu tylko 45 minut. Widzimy jego dom chwile później z pontonu, gdzieś wysoko po prawej, prawie na grani góry, którą mijamy. Szkoła biedna, kilka zdewastowanych budynków prawie bez wyposażenia. Na ścianach niezniszczalne, bo kamienne tablice, które pojawiły się tutaj niedawno. Wszystkie dzieci ubrane są w jednakowe mundurki szkolne, w większości nie prane od dawna, ale kolorystycznie zgrywają się jako całość, po których widać że te dzieci się uczą.
Pod koniec dnia pojawiły się problemy z obsługą raftów. Wyraźnie chłopcy mieli ochotę kończyć płynięcie dużo wcześniej niż planowaliśmy. Zresztą dzisiejszy dzień wywołał napięcie również między grupą kajakową i pontonową. Pontoniarze mieli do nas żal, że my mogliśmy się zatrzymać i zwiedzić wioskę, szkołę a oni nie. Zostali sami z tyłu, ledwo się wlekli i nawet na przysłowiowe siku nie zatrzymali się, o lunchu nie wspominając. Wieczorem przedyskutowaliśmy problem i ustaliliśmy, że trzeba trochę zintensyfikować nasze płyniecie. Wstawać wcześniej, płynąć szybciej, żeby również pontoniarze mogli skorzystać z uroków miejsc, które mijamy, no i na czas dotrzeć do końca spływu. Bikram w pewnym momencie zasugerował mam przełożenie terminu lotu powrotnego do Katmandu obawiając się, czy zdążymy dopłynąć na czas. Jeszcze tego samego wieczoru nasze wewnętrzne ustalenia zostały przekazane Bikramowi. Uzgodniliśmy z nim schemat dnia. O której powinniśmy wstawać, jak długo się zwijać, jakie odcinki pokonywać. Zaoferowaliśmy maksymalną pomoc przy składaniu i rozkładaniu obozowiska, pakowaniu pontonów.
Wieczorem dotarły do nas wieści z kraju o rozwijającej się epidemii świńskiej grypy. Słowacja zamknęła granicę z Ukrainą, Polska jeszcze nie, ale chyba zaczyna się panika. Trochę zaniepokojeni o nasze pozostawione w kraju dzieci poszliśmy spać.

05.11.2009 (czwartek)

Po wczorajszych ustaleniach wszyscy ruszyli się z wyrek o ustalonej godzinie bez marudzenia. Pakowanie poszło tym razem o wiele sprawniej, ale spóźnili się ze śniadaniem Nepalczycy, czego nie omieszkał im ostro wypomnieć nasz Kierownik Max. Oj, nie mają z nim łatwo jego pracownicy w kraju.
Na wodę zeszliśmy ostatecznie o 930 czyli pół godziny w plecy według harmonogramu. Po około godzinie dotarliśmy do najtrudniejszego miejsca na rzece zwanego Haktapur. Wyceniany jest na WW V. Kiedyś Haktapur składał się z trzech sekcji. Pierwszą kilka lat temu, podczas powodzi zasypało kamieniami tak, że nie został po niej żaden ślad. My dotarliśmy do drugiej sekcji. Zatrzymaliśmy się wysoko przed. Wszyscy wysiedli oglądać to straszne miejsce. Po dużym rozlewisku rzeka nagle zwęża się o ¾, na zakręcie w lewą stronę, z dużym spadkiem . Przy tym poziomie wody nie wyglądało to tak ciężko. Problemem były dwie ogromne dziury, na końcu odcinka po prawej stronie, których w żaden sposób nie dało się zaasekurować. Kto tam wpadnie zostaje na wieki. Środkiem dało się przejść bez problemów, tylko trzeba było w ten środek trafić idealnie. Drobny błąd i kaplica. Za słabo się czułem na dotychczasowych „czwórkach”, a co dopiero na takim miejscu, więc bez żalu, a z dużą ulgą odpuściłem. Taką samą decyzję podjęli Tygrys i Bober. Max postanowił spróbować. Najpierw rapid pokonał katamaran z zadaniem asekurowania pozostałych osad. Popłynął torem, którym powinny iść kajaki, bezbłędnie. Bardzo zwrotne i szybkie bydle. Później przeprawiła się nasza garkuchnia, tym razem drogą „warszawską” czyli boczkiem, wąskim przejściem między skałami. Później płynął Bikram, a za nim Max. No, na samym początku zabiło mi mocniej serce, bo Bikram na swoim lekkim kajaczku minął sporą dziurę uciekając od niej na lewo, a Max na swoim dużo większym miał z tym lekki problem. I ….. ledwo, ledwo od niej uciekł. Gdyby go złapało i nie daj Bóg wywróciło nie miałby za wiele czasu na uniknięcie śmiertelnych odwojów poniżej. Ale wszystko poszło dobrze i mogliśmy razem z nim cieszyć się z pokonania Haktapura. Nasi pontonierze (bez Marty, która powiedziała że swoje „piątki” ma już za sobą i kolejne nie sprawiają jej przyjemności, wręcz stresują) pod kierownictwem Lecza myknęli kaskadę bez problemu. Leczo okazuje się być wprost mistrzem w prowadzeniu pontonu. Jego komendy są czytelne dla załogi, wyczucie wody i prowadzenie pontonu perfekcyjne. Duża klasa.
Odprężeni, po jak nam mówiono najtrudniejszym rapidzie na Sun Kosi, ruszyliśmy dalej. Przed nami był jeszcze Haktapur III, o którym Bikram nie wspomniał ani słowa, więc zakładaliśmy, że to nic trudnego. Wzięliśmy to miejsce z marszu, bez oglądania z brzegu. Może to i dobrze. Napływając zdążyłem powiedzieć tylko „o k…..” i zaczęło się. Rzeka znowu gwałtownie zwęziła się, spadając na odcinku 300 m stromo w dół, w czymś na kształt rynny. Na tak gigantycznych falach jeszcze w życiu nie pływałem. Trudno ocenić ich wielkość. Na jednej, tak stromej miałem wrażenie, że zaraz wywróci mnie na plecy. Miała cztery może pięć metrów wysokości. Wszyscy mieliśmy to samo wrażenie, że nagle dostaliśmy się do gigantycznej pralki. Rzucało nami na wszystkie strony, każdy miał wywrotki. Mnie obróciło dwa razy, dobrze, że udało się wstać. Niestety za drugim razem ta sztuka nie udała się Smokowi. Zrobił kabinę i później długo holowaliśmy go z kajakiem do brzegu.
O sile tej katarakty świadczy fakt wywrócenia naszych dwóch pontonów – garkuchni i katamarana. Obsłudze udało się samodzielnie doholować sprzęt do brzegu. Żeby podnieść ponton wiosłowy do góry, musieliśmy zgromadzić się wszyscy i używać całej swojej siły. Po długim mocowaniu się z ogromnym ciężarem i kilku próbach wreszcie ponton „zrobił eskimoskę”. Nasze przygody zmusiły nas do skrócenia dzisiejszego etapu, żeby dać czas na wysuszenie zmoczonych rzeczy. Dobrze, że były one odpowiednio przymocowane. Zgubienie czegoś mogło skomplikować, albo nawet uniemożliwić dalsze płynięcie. Zatrzymaliśmy się około piętnastej, na wysokiej piaszczystej i co najważniejsze słonecznej plaży. Po rozpakowaniu i rozłożeniu rzeczy do suszenia, ekipa pontonowa skorzystała z okazji i przeprawiła się na drugą stronę rzeki do wioski kupić kurę na obiad, a przy okazji ją zwiedzić. Wioska to dużo powiedziane. Dwie chałupki zamieszkałe przez wielopokoleniową rodzinę. Widać było stamtąd błyski fleszy i głośną paplaninę. Cały dzień miałem problem z żołądkiem. Mało co jadłem, dobrze, że zbyt często nie musiałem gonić do lasu, co było by problematyczne na długich odcinkach ze stromymi skalnymi ścianami. Wieczorem Marta zaaplikowała mi jakieś leki żołądkowe i zobaczymy co będzie.

06.11.2009 (piątek)

Dzisiaj zrobiliśmy 66 km. Szalony dzień. Wszyscy spisali się maksymalnie. Nepalczycy wstali o 6, my o 630 i do 830 byliśmy na wodzie. Trochę brakowało słońca, ubieranie się w mokre, zimne pianki jak zwykle nie było przyjemne. Żeby zdążyć na samolot musieliśmy przepłynąć w jeden dzień cały najtrudniejszy i najciekawszy odcinek Sun Kosi, który oni normalnie robią w dwa dni. Przeszło mi zatrucie. Przespałem całą noc i wreszcie zjadłem porządne śniadanie.
Do 15 pokonaliśmy wszystkie rapidy bez większych przygód. Wszystkie wymagały maksymalnego skupienia i koncentracji.
Jaws – długa sekcja z ogromną skałą pośrodku, za którą kotłowało się niemiłosiernie. Trzeba było uciekać maksymalnie na prawo przez jak zwykle duże fale, czasami lekko odwojowe.
Dead Man’s – równie długa sekcja na zakręcie rzeki w prawo z faliskami jak stodoła. Dla kajaków łatwiejsze, pontony musiały sprężać się, żeby na końcu uciec do cofki przed skalną ścianą, na którą wpadała cała rzeka.
Obydwa rapidy oglądaliśmy najpierw z brzegu, pozostałe płynęliśmy z marszu. Kolejne miejsca następowały jeden po drugim. Najwięcej problemów miałem na Continous, którego nie ma na mapie. Zresztą przestała być ona aktualna w 2005 po wielkiej powodzi, która bardzo zmieniła koryto rzeki. Powodem problemów były jak zwykle ogromne fale i zbyt mała odległość między kajakami. Bikram napływa na miejsca powoli i w ostatniej chwili na swoim lekkim kajaczku ucieka na bok. My na naszych krypach musimy mieć trochę więcej czasu na reakcję, no i nie zawsze go starcza. Przepłynięcia nie są w linii prostej. Często trzeba zmieniać tor płynięcia w celu uniknięcia dziur, odwoi. A trzeba to robić na nieregularnych, gigantycznych falach, które rzucają kajakiem na wszystkie strony.
Roller Caster okazał się w miarę prosty. Faktycznie były tam niesamowicie, nawet jak na Sun Kosi duże fale. Oceniliśmy je na ponad pięć metrów, ale były dłuższe i bardziej regularne, niż te na Haktapur III. Jedna z nich złapała mnie na samej górze i żeby się z niej uwolnić musiałem przez chwilę ostro wiosłować na jej czubku.
Około czternastej dotarliśmy do wodospadu po lewej stronie, przy którym był krótki, pół godzinny postój. Kilka zdjęć przy wodospadzie, lunch i dalej w drogę. Wedle zapewnień Bikrama miało być płasko i spokojnie, ale było klasyczne nepalskie „flat Water”- coś koło WW III+ w skali nepalskiej, która w naszej ocenie trochę obniża trudność, czyli dla nas niezły spręż. Pod koniec miałem już dość wrażeń, chciałem „do domu”. Wreszcie przed szesnastą dotarliśmy do biwaku po lewej stronie, na zakolu rzeki. Piękna, wysoka łacha piachu. Trochę poniżej po drugiej stronie zakola rozłożył się spływ amerykański.
Pokonaliśmy kawał solidnej rzeki bez przygód. Gdyby cokolwiek się wydarzyło, a miało prawo zważywszy na trudność dzisiejszego odcinka (kontuzja, strata sprzętu, blokada psychiczna i tym podobne drobiazgi), mielibyśmy duże kłopoty z wyrobieniem się na czas. Rzeka przebijała się przez długi, dziki przełom, bez wiosek, ścieżek. Jakikolwiek problem, wypadek mógł nas zatrzymać w środku na długo, bez możliwości szybkiej pomocy z zewnątrz.
Wieczorem, przy ognisku była wreszcie okazja do pogadania z Wolsztyniakami, przy zakupionym przez nich alkoholu (co trochę usprawiedliwiło ich zamarudzenie przy moście). Długo w nocy rozmawiałem z Aliną. Poczułem dużą ulgę. W nocy Martę dopadły problemy żołądkowe.

07.11.2009 (sobota)

Pobudka 730, na wodzie 915. Według Nepalczyków odcinek „płaskiej nepalskiej rzeki” według naszej oceny miejscami coś koło WW III+. Jeden rapid Bigg Diper okazał się banalny i na pewno przy tej wodzie nie było to WW IV. Miał, jak nazwa sugeruje, gigantyczny odwój pośrodku, ale równie dużo miejsca do jego ominięcia. Dzisiaj problemy żołądkowe dopadły również Tygrysa i Jolę. Smoku nawet przez chwilę wysiadł z kajaka i zbierał siły płynąc na garkuchni. Marta od rana była trochę słaba, ale bez przesady. Płynęliśmy spokojnie, wręcz leniwie. Co chwila odbywało się wrzucanie i skoki do wody, zamiany na katamaranie. Podczas lunchu minęli nas Amerykanie. Sporo długich bystrzy z falami do 3m. Po kilku dniach płynięcia chyba wreszcie zacząłem sobie radzić z ich nieregularnością i złapałem o co chodzi. Na ostatnim bystrzu Bikram poprowadził nas przez sam środek sporych fal, ale tym razem przedobrzył. Wciągnęło go do bardzo ostrej cofki przy skale. Długo miał problemy ze wstaniem i wyrwaniem się z tego kotła. Tygrysowi mimo eskimoski udało się minimalnie uciec. Bober jak zwykle popłynął wszystko bokiem. Widać było, że Bikram dosyć wysoko ocenia umiejętności kajakowe naszej grupy. W tym dniu prowadził nas środkiem wszystkich miejsc, chwilami nas podpuszczając na trudniejsze trasy. Zwłaszcza na jednym miejscu miał sporo radochy, a my nieźle musieliśmy się sprężać, żeby wyjść z opresji. Było to w miejscu połączenia dwóch odnóg, gdzie ta wpadająca pod kątem 90 stopni prawie wbijała się pod główny nurt. W miejscu połączenia był taki kocioł, że każdy z nas musiał dłuższą chwilę walczyć, żeby się z niego wyrwać niejednokrotnie ratując się eskimoską.
Po skończeniu płynięcia długo zastanawiałem się, jak udało mi się przepłynąć tą rzekę w 2003, kiedy z powodu kontuzji mięśnia brzucha w zasadzie nie mogłem wiosłować jedną ręką.
Na biwak usytuowany między dwoma dopływani rzek Arun i Tamur, dotarliśmy około czternastej. Niestety Amerykanie zajęli lepszą miejscówkę. Dla nas zostało zejście przy stromym, kamienistym brzegu, ale co tam. Po rozbiciu obozowiska i rozłożeniu rzeczy do wysuszenia, udaliśmy się do okolicznej wioski na małe co nieco. Podczas degustacji piwa, nomen omen Tiger, pojawili się Amerykanie ale bez chęci na integrację z nami. Dotarły do nas informacje o planowanych na jutro strajkach, w związku z czym ustalamy pobudkę na 615 rano, do 8 mamy być na wodzie.

08.11.2009 (niedziela)

Max nie wytrzymał i zrobił nam pobudkę o 6:00. Do 7:00 byliśmy na wodzie. O dziwo Amerykanie wystartowali tuż przed nami. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy hinduskiej świątyni, gdzie chłopcy próbowali swoich sił z Kamieniem Szczęścia, który ważył ponad 50 kg. Żeby zapewnić sobie pomyślność trzeba było ten kamień przenieść 7 razy dookoła pagody.
Później ostatnie falki i tak jak 6 lat temu, w pewnym momencie, wypłynęliśmy „na morze”. Po minięciu ostrego zakrętu w jednej chwili skończyły się góry, otaczające nas od przeszło tygodnia i zrobiło się płasko po horyzont. O dziewiątej byliśmy na miejscu. Czekał już na nas autobus. Szybkie tradycyjne kąpanie Bikrama i Max’a, pakowanie kajaków na dach, bagaży do środka i w drogę do niedalekiej Chatary. Tam lunch, później godzina jazdy do większego miasta Charan. Po krótkim postoju, przepakowaniu się do kolejnego busa i pożegnaniu z naszymi Nepalczykami, ruszyliśmy w kierunku lotniska odległego o dwie i pół godziny drogi, znajdującego się w miejscowości Biratnagar.
Zgodnie z oczekiwaniami, podczas lotu, mogliśmy podziwiać piękną panoramę Himalajów. Dzięki oczywiście Max’owi, który nam przypomniał po której stronie samolotu zajmować miejsca, ponieważ bilety nie były numerowane i każdy siadał gdzie chciał. Ci świadomi znaczenia tego wyboru wyraźnie starali się dostać do samolotu pierwsi. Po krótkim locie ok. 16 byliśmy już w Katmandu. To była dobra decyzja. Zamiast tłuc się 16 godzin z Chatary w tempie żółwia, za jedyne 100 $, wygodnie i podziwiając piękną panoramę, zaoszczędziliśmy jakże potrzebny w naszym napiętym planie prawie dzień.
Tak zakończył się nasz pierwszy etap pobytu w Nepalu.

Część II – trekking dookoła Annapurny

Po przylocie, jeszcze tego samego dnia, rozliczyliśmy się ostatecznie z Bidurem, odebraliśmy nasze rzeczy zostawione u niego w depozycie. Pierwotnie nasze pozwolenie na trekking miała nam załatwiać firma polecona przez Bidura, ale podczas rozmowy z nim ocenił, że chcą nas za bardzo ostrzyc z pieniędzy. Poradził nam jak to zrobić samemu. Również dojazd do Besisahar, miejsca startu trekkingu będziemy załatwiali przez niego. Informacje zebrane przez dziewczyny pokazują, że płacąc niewiele więcej, dostaniemy się tam wygodnie i szybciej busem wziętym od niego. Następny dzień przeznaczamy na dokończenie przygotowań do trekkingu i zwiedzanie.

09.11.2009 (poniedziałek)

Rano wynajętymi dwoma taksówkami pojechaliśmy do Departamentu Turystyki. Nasi kierowcy długo błądzili bocznymi, wąskimi uliczkami zanim dotarliśmy na miejsce. Wszystkie dokumenty załatwiliśmy w pół godziny. Wydali nam po dwie legitymacje ze zdjęciami na osobę, pobrali stosowne opłaty i byliśmy wolni. Na piechotę wzdłuż ruchliwej drogi dotarliśmy do Durban Square w Katmandu, starej dzielnicy z zachowanymi pagodami, pałacami, pięknie rzeźbionymi w drewnie. Ekipa dała się namówić jednemu z wielu domorosłych przewodników, którzy nas dopadli. Ten wykazał się referencjami spisanymi w języku polskim. My z Martą zdecydowaliśmy się pobuszować po straganach z pamiątkami, których jest tu bez liku i na każdym rogu. Ok. 17 dotarliśmy wszyscy do hotelu, w którym zastaliśmy Jolę z obłędem w oczach. Jak się okazało, w międzyczasie nastąpiło małe trzęsienie ziemi. Jola od kilku godzin starała się z nami skontaktować. Trzeba było przyspieszyć nasz wyjazd. Zamiast jutro rano musimy wyjechać z Katmandu jeszcze przed wieczorem. Na jutro zapowiadane są strajki, które mogą nas zablokować w stolicy na kilka dni. Maoiści, którzy kilka lat temu zdecydowali się skończyć z partyzantką i wejść do rządu w ten sposób wywierają nacisk dla osiągnięcia swoich celów. Lepsze to niż wojna i ginący do niedawna podczas niej ludzie. Do 21 trwało gorączkowe pakowanie. Zbędne rzeczy zostawiliśmy tradycyjnie u Bidura. Busem załatwionym znowu przez niego ruszyliśmy w kierunku startu naszego trekkingu.

10.11.2009 (wtorek)

Z Katmandu do Besisahar jest ok. 200 km. Jechaliśmy tam ponad pięć godzin, tradycyjnie niesamowicie krętą i wąską drogą. Około trzeciej w nocy byliśmy na miejscu. „Spaliśmy” potwornie stłoczeni w busie do 630. Obudził mnie drący się w niebogłosy kogut. Wstałem razem z Maxem i trochę poszwędaliśmy się po ulicy. W pierwszym otwartym hoteliku wypiliśmy kawkę. Po obudzeniu się pozostałych, ok. 8 złapaliśmy kolejnego busa. Krótkie przepakowanie plecaków i ruszyliśmy w kierunku Khudi, drogą już gruntową, z głębokimi koleinami, jeszcze bardziej wąską, przyklejoną do stromego zbocza. W dole wiła się „mocna” górska rzeka Marsyangdi Nadi. Będzie nam towarzyszyła aż do Manang. Po godzinie dotarliśmy na miejsce. Można było jechać dalej, ale chcieliśmy już zacząć nasz marsz. Więc plecaki na plecy i w drogę. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszego Check Pointu na naszej drodze. Wchodzimy na teren Rezerwatu Annapurna, okazujemy nasze legitymacje potwierdzające dokonanie opłat i uzyskanie zezwolenia, spisują nas do swoich ksiąg i możemy iść. Parę metrów dalej jemy pierwsze śniadanko na szlaku, chwilę później przechodzimy po pierwszym wiszącym moście. Dzisiaj chcemy dotrzeć do miejscowości Ghermu (ok. 4,5 godziny marszu). Po drodze zostaliśmy na chwilę zatrzymani przez jakiegoś obszarpanego człowieka. Zaczął nas nagabywać na uiszczenie opłaty, jak się okazało na partię komunistyczną Mao, którą reprezentował. Z boku była szopa z komunistyczną flagą i wymalowanym jakże nam znanym symbolem sierpa i młota. Nie wdając się w dyskusje odmówiliśmy jakiejkolwiek zapłaty i ruszyliśmy dalej. Teren, w którym się znajdujemy jest od lat opanowany przez ludzi wierzących w idee komunistyczną, stąd wywodzi się partyzantka Mao. Cóż, my mamy swoje własne doświadczenia z tą wizją świata i zgoła odmienną od miejscowych jej ocenę.
Ostatecznie doczłapaliśmy do miejscowości Khanigon, piętnaście minut przed Ghermu. Wszyscy byli tak zmęczeni, że zdecydowaliśmy się zatrzymać w pierwszym napotkanym hoteliku. W sumie szliśmy dzisiaj 5,5 godziny plus postoje. Pogoda słoneczna, na niebie nieliczne chmurki. Było ciepło, zwłaszcza przy podejściach. Jedno z nich, przed miejscowością Bahundhara położoną na wysokości 1310 m npm, dało nam się we znaki. Krótko odpoczywaliśmy pod rozłożystym drzewem ocieniającym prawie cały plac małego ryneczku i „powstań, naprzód marsz”. W hoteliku była ciepła woda, dobry obiadek i szybkie spanie.

11.11.2009 (środa)

Spaliśmy jak niemowlaki od 21 do 7. Rano czekało na nas zamówione dnia poprzedniego śniadanko. Trochę dłużej potrwało rozliczenie się za nie z gospodarzami i między sobą, dlatego też ruszyliśmy dopiero po 9. Sporą część szliśmy wzdłuż nowo budowanej drogi. Odbiera ona sporo kolorytu tej trasie. Widoki są fajne, góry coraz większe, rzeka w dole dzika i groźna, zbocza strome, ale wycinana w nich droga wygląda paskudnie. Kiedyś biegła tu wąska ścieżka dostępna tylko dla karawan, osłów i ludzi. Za niedługo będą nią jeździły samochody, hałasując niemiłosiernie i wzbijając ogromne ilości pyłu. Dla miejscowych będzie lepiej, wygodniej. Dla turystów ta trasa straci bardzo wiele. Prace trwają jak na razie do wysokości miejscowości Chamche, w której zatrzymaliśmy się na obiad w knajpce z pięknym widokiem na duży wodospad wpadający do rzeki z bliskiego, przeciwległego zbocza. Wcześniej udało nam się przejść przebudowywanym szlakiem tuż przed jego zamknięciem. Po wdrapaniu się na strome zbocze i odejściu ok. 200 m za załom skalny usłyszeliśmy potężny wybuch. Tam, gdzie nie dają rady robotnicy wgryzający się w skały, tam z pomocą nowej drodze przychodzi trotyl. Niedaleko za Chamche zatrzymali nas uzbrojeni wojskowi ni w ząb nie mówiący po angielsku. Dopiero przewodnik prowadzący starszą ok. 70 letnią Europejkę wytłumaczył nam, że z przodu planowana jest kolejna detonacja związana z budową drogi. Czekaliśmy prawie półtorej godziny. W międzyczasie ekipa porobiła sobie zdjęcia z kałasznikowem udostępnionym „na uśmiech” przez pilnującego nas żołnierza i zawarliśmy znajomość z tą Europejką, którą okazała się bardzo sympatyczna Niemka na emeryturze, odwiedzająca regularnie Nepal. Do Tal (1700 m npm) dotarliśmy już po zmierzchu. Najpierw musieliśmy wspiąć się długim i stromym podejściem, później już po ciemku zejść ostro wąską i stromą ścieżką wydłubaną w skale w dół. Końcówka dzisiejszego dnia wiodła coraz bardziej zwężającą się doliną. Na koniec, po pokonaniu ostrego podejścia, zbocza ścian rozeszły się tworząc widok przypominający nasz przełom Dunajca. Znalazłem nawet jedno drzewo przyczepione do skały przypominające limbę z Sokolicy. Chwilę wcześniej rzeka wściekle przebijała się przez strome gruzowiska w dół, u góry nagle rozlała się szeroko w kamienistym, płytkim korycie. Bardzo urzekające, kontrastowe przejście. W tej dolinie dominuje ludność pochodzenia mongolskiego. Przez chwilę mieliśmy obawy czy znajdzie się dla nas miejsce w hotelu. Po dłuższym poszukiwaniu znaleźliśmy przytulny nocleg z ciepłą wodą. Dołączyła do nas „nasza” Niemka i jej bardzo sympatyczni przewodnicy.

12.11.2009 (czwartek)

Tym razem niebo w gęstych chmurach, od razu zrobiło się chłodniej. Szeroka na początku dolina szybko zwęziła się, znowu prowadząc cały czas w górę. Niestety budowa drogi i tutaj trwa, dobrze, że szlak w większości wiedzie starą ścieżką. Na jednym z postojów kolejny raz minęliśmy się z „naszą Niemką”. Przy okazji Tygrys przeszedł na buddyzm a bardziej przyjął jako swoje przeświadczenie, że jeżeli czegoś nie chce robić to nie musi, no i przestał walczyć ze swoim nałogiem palenia papierosów. Obiad zjedliśmy w Dhorapani. Zamarudziliśmy dwie godziny, w międzyczasie rozpadało się dosyć mocno. Nie było rady. Pozakładaliśmy kurtki i w drogę. Od tego miejsca wkroczyliśmy w krainę, gdzie religią dominującą jest buddyzm. Pojawiły się pierwsze gompy, młynki modlitewne i bramy powitalne przed miejscowościami. Do Danang (2200 m npm) dotarliśmy bardzo szybko głównie dzięki wygodnej, nowej drodze. Nocleg wybraliśmy u bardzo miłej kobiety pochodzącej z Tybetu. Chłopców uwiodła swoim ciepłym uśmiechem i stwierdzeniem, że zapłacimy za nocleg „tyle ile będziemy chcieli”. Mnie ujął kibelek wyłożony kafelkami z autentycznym sedesem. Wieczorem w pokoju dziewczyn, w gronie wiecznych sponsorów izolując się od wiecznego sępa wypiliśmy trochę, bardzo miło i długo gaworząc. Był to też dzień pożegnania ze Smokiem. Jutro ma wracać. Trochę się niepokoimy, czy zdąży w dwa dni zrobić naszą trzydniową trasę. Prawie przez całą noc padało i silnie wiało.

13.11.2009 (piątek)

Jeszcze rano pogoda była w kratkę. A to lało, a to gdzieniegdzie na niebie pojawiały się fragmenty błękitu, temperatura też nie należała do najwyższych. Ruszyliśmy jeszcze w pełnym rynsztunku, ale pół godziny później na trasie pod górę stopniowo ubywało rzeczy na grzbiecie a przybywało w plecaku. Szlak znowu odbił od budowanej drogi tym razem wysoko w pion. Szliśmy długim podejściem w lesie przypominającym smerfowy. Drzewa obrośnięte grubymi warstwami mchu wyglądały jak z bajki. Napotykane wioski różniły się od dotychczasowych rozmieszczeniem budynków, ich konstrukcją. Wyraźnie weszliśmy w inną kulturę. Na dole był hinduizm, tutaj panuje buddyzm. Od samego rana na szlaku zaroiło się od trekersów. Do tej pory mijaliśmy po drodze nielicznych, dzisiaj w zasadzie cały czas szliśmy w czyimś towarzystwie. Zdecydowana większość to grupy z przewodnikami i tragarzami. Na ich tle jesteśmy wyjątkowi sami dźwigając na plecach swój bagaż, o braku przewodnika nie wspominając. Do Chame (2700 m npm) dotarliśmy w zasadzie bez większych postojów o czternastej. Delegacja w składzie Alina i Romek szybko znalazła lokum. Nowum była koza w jadalni pełna rozpalonego węgla. Dzięki niej zrobiło się ciepło i przytulnie. Na tej wysokości nie ma już co myśleć o chodzeniu w krótkich spodenkach, polarów w zasadzie już nie ściągamy. Po zmroku temperatura na zewnątrz wynosiła 10 0C, nad ranem w pokoju 8 0C. Tuż przed zmierzchem na chwilę niebo odsłoniło piękną ośnieżoną górę „zamykającą” swoim cielskiem wylot doliny od strony, z której przyszliśmy. Przepiękny widok, mamy nadzieję, że te pieruńskie chmury, które nas obsiadły od kilku dni wreszcie pójdą sobie precz i odsłonią horyzont.

14.11.2009 (sobota)

Rano okazało się że choroba wysokościowa dopadła Jolę. Czuła się słaba, bolała ją głowa, nie miała apetytu. Zmobilizowała się jednak i człapała razem z nami dalej w górę. Na niebie dalej chmury, ale wysoko, nie przysłaniają grani mijanych gór. Wyruszyliśmy o 830. Jak do tej pory trasa najbardziej malownicza, zwłaszcza zachwyciła wszystkich niesamowita ściana świętej góry wszystkich buddystów – Obie Dame. Nie dziwię się że wywołuje ona takie mistyczne reakcje. Widok niepowtarzalny, niewiarygodny i trudny do opisania. Żeby to zrozumieć trzeba znaleźć się u jej podnóża i samemu tego doświadczyć. Nie będę się silił na opisy, poszukajcie sobie w internecie. Z każdym metrem w górę coraz więcej oznak buddyjskiej kultury. Piękne stare stupy, kamienie z wyrytymi modlitwami przy drodze, okazałe bramy usytuowane wprost na szlaku i zdobione młynki modlitewne. Pojawiły się również „spowalniacze” czyli kramy z biżuterią, rzeźbami, maskami, młynkami przy których nasze kobiety nie potrafiły przejść obojętnie. Zawsze zatrzymywały się, przebierały, oglądały, niekoniecznie kupowały wedle zasady „kupić nie kupić, potargować zawsze można”. Pod koniec dnia trzeba było na nie dość mocno naciskać mobilizując do kontynuowania marszu. Żeby pomóc Joli rozdzieliliśmy jej rzeczy między siebie. Pozostałym idzie się bardzo dobrze. Widać, że organizmy przez te kilka dni przyzwyczaiły się do ciężaru plecaka i codziennego wysiłku. Po pięciu godzinach dotarliśmy do Lower Pisang (3200 m npm). Jola położyła się spać, my w celach poznawczych i aklimatyzacyjnych poszliśmy do Upper Pisang – wioski położonej trochę wyżej na zboczu po drugiej stronie doliny, z piękną starą Gompą, czyli klasztorem buddyjskim zamieszkałym przez mnichów. Jeden z nich, bardzo sympatyczny pokazał nam wnętrze i zaprezentował kilka instrumentów używanych podczas nabożeństw. Pozwolił nam też na obserwowanie nabożeństwa, które zaczęło się chwilę później. Długo słuchaliśmy dźwięcznych recytacji mantr połączonych z rytmicznym biciem w bębny, talerze i dęciu w rogi zrobione z muszli morskich. Po powrocie i zjedzeniu obiadokolacji grzaliśmy się przy cieplutkiej kozie, rozmawiali z Niemcami i Amerykaninem, którzy zatrzymali się w naszym hoteliku. Tego wieczoru Bober po próbce swoich umiejętności lingwistycznych zyskał nową ksywkę „Gustaw”.

15.11.2009 (niedziela)

Ruszyliśmy z lekkim poślizgiem o 930. Na niebie pojawiło się słońce, mimo tego było chłodno na tyle, że niektórzy szli w polarach i kurtkach. Po wyjściu na przełęcz z widokiem na lotnisko w miejscowości Humde dodatkowo mocno się rozwiało. Jola ozdrowiała i dzisiaj dziarsko maszeruje. Co chwila zatrzymujemy się przy „spowalniaczach”. Po południu przed dojściem do Manang (3500 m npm) znowu się zachmurzyło. Mimo tego okoliczne góry dochodzące do wysokości 7 tys m npm nie są nimi osłonięte i możemy podziwiać ich zaśnieżone zbocza, granie. Przez obiektyw widać również piękne lodowce zsuwające się w dół. Marta, Max i Bober zrobili krótką wycieczkę w bok szlaku, do zbocza, na którym widać wysoki zamarznięty wodospad. Od wczoraj nie zatrzymujemy się na lunch po drodze, tylko na „szybkie” pyszne ciastka i herbatę. Przy podejściu do Manang mijają nas dwaj tragarze dźwigający na plecach po jednej belce. Szacujemy, że może ona ważyć nawet 100 kg. Kwadraciak długi na 3 – 4 metry, o boku ok. 30 cm. Od patrzenia nogi się uginają. Dzisiaj czuć już skutki przebywania na dużej wysokości. Lekki ból głowy, zadyszka, uczucie braku tlenu przy nawet minimalnym wysiłku. Alinę zaczęła bardzo boleć głowa. Po zakwaterowaniu, kto miał siły, ruszył „w miasto”. My z Martą poszwędaliśmy się trochę w starszej części. Wszystkie domy zbudowane są z nieociosanych kamieni ułożonych jeden na drugim. Wąskie, kamienne uliczki z wysokimi ścianami, którymi chodzi się jak w kanionie. Odwiedziliśmy piękną gompę i podziwialiśmy niesamowity zachód słońca nad górami. Mieliśmy wrażenie, że niebo nad nami płonie żywym ogniem. Cały spektakl trwał kilka cudownych minut. Hotelik, w którym się zatrzymaliśmy prowadzi bardzo energiczna, niska kobieta. W ciepłej restauracji długo siedzieliśmy delektując się pysznymi potrawami serwowanymi przez kuchnię. Spaliśmy w drewnianych chatkach z cienkimi ścianami i nieizolowanymi oknami. W nocy temperatura spadła do 40C tak, że do szczelnie zapiętych śpiworów kładliśmy się w prawie kompletnym ferszalungu z czapkami, żeby główki nie marzły.

16.11.2009 (poniedziałek)

Ten dzień przeznaczyliśmy na „odpoczynek” aklimatyzacyjny. Jako cel naszych zmagań z wysokością wybraliśmy Ice Lake. Z powodu strasznie marudzących od rana Wolsztyniaków ruszyliśmy z opóźnieniem. Niestety niebo nadal zasnute jest chmurami. Szlak prowadził najpierw z powrotem w dół doliny, później przed miejscowością Bhraka na wysokości starej Bojo Gompa w lewo pod górę. I tak przez ponad cztery godziny. Cały czas zakosami w górę. Im wyżej tym zimniej. Każdy szedł swoim tempem. Mnie od rana nosiło, więc wyrwałem w górę. Szło mi się bardzo dobrze, miałem zadyszkę, musiałem przystawać dla złapania oddechu, ale z satysfakcją odskoczyłem od pozostałych sporo do przodu. „Załamałem się”, kiedy minęła mnie prawie biegiem francuska rodzina z dwójką dzieci. Młodsze miało niewiele więcej niż cztery lata. Długo próbowałem im uciec, ale w końcu poddałem się. Ciężko sapiąc zatrzymałem się na odpoczynek, a oni leciutko potruchtali dalej. Później szliśmy już w większej grupie. Dogoniła mnie Marta i Wolsztyniacy. Na wysokości 4 200 m pojawił się śnieg i zimny wiatr. Wspinając się, stopniowo odsłaniała się przed nami perspektywa całej doliny, od świętej góry do jeziora Tilicho. Niesamowite widoki. Zdjęcia nigdy tego nie oddadzą. Nad zamarznięte jezioro dotarliśmy o trzynastej. 4 600 m n.p.m. to już nie przelewki. Czułem się jak ryba wyciągnięta z wody. Długo czekaliśmy na drugą grupę, która miała bardzo duże problemy z radzeniem sobie na tej wysokości. Zanim doszli bardzo zmarzliśmy na silnym lodowatym wietrze, przed którym nie było gdzie się schować. Jak Jola, Max i Bober dochodzili, ja z Martą postanowiliśmy zacząć wracać w dół. Jola i Max wyglądali jak zombi. U Maxa nogi mogły iść, ale płuca nie wyrabiały, miał problemy z oddychaniem. Widać było że dotarcie tutaj bardzo wiele ich kosztowało. Ledwo szli, ale doszli. Później Jola miała do mnie trochę pretensji, że zostawiliśmy ich samych przy podchodzeniu. Działy się tam jakieś „dramatyczne” sceny. Wszystko skończyło się dobrze. Cali, może niekoniecznie tryskający zdrowiem wróciliśmy do Manang. My z Martą wypruliśmy przodem i w dwie godziny byliśmy na dole, do szesnastej docierając do hotelu. Wzięliśmy szybki, niezbyt ciepły prysznic i poszliśmy grzać się do restauracji. Pozostali dotarli po czterdziestu pięciu minutach. Zjedliśmy pyszny stek z jaka i sałatkę warzywną. Po przyjściu zaczęła mnie boleć głowa, pewnie jak zwykle ze zmęczenia, bo zapieprzałem dzisiaj jak głupi. Nauczeni doświadczeniem kupiliśmy z Martą dodatkowe rękawiczki ortalionowe ocieplone polarem i ochraniacze na nogi. Napotkani miejscowi straszą nas dużą ilością śniegu na przełęczy. Myślę, że dzisiejsze wyjście uświadomiło wszystkim, że z wysokością nie ma żartów. Kilka osób znalazło się w takich warunkach po raz pierwszy w życiu i miało okazję poznać reakcje swoich organizmów. Jak zwykle są one bardzo indywidualne i każdy musi sam znaleźć sposób na radzenie sobie z objawami choroby wysokościowej. Jak do tej pory problemy pojawiły się u Joli, Aliny, Maxa i Bobra. Pozostali oprócz standardowych objawów radzą sobie bardzo dobrze. Zobaczymy co będzie dalej. Przed nami przecież Thorum La?!!.

17.11.2009 (wtorek)

Przed spaniem musiałem wziąć tabletki na ból głowy. Długo trwało zanim rozgrzałem się w śpiworze, ale później spałem kamiennym snem. Obudziłem się o czwartej nad ranem wyspany i pełen „mocy”. Jakoś doczuwałem do rana. Obudziło nas słońce i niesamowite góry wreszcie wolne od chmur. Marta wyskoczyła z ciepłego śpiwora porobić zdjęcia, ja jeszcze poleniuchowałem. Jola obudziła się spuchnięta na twarzy i załamana psychicznie swoim stanem. Do tego boli ją gardło i cały czas kaszle. Marta chciała pójść z nią do lekarza. W międzyczasie poczytaliśmy naszą książkę „Podróże i zdrowie”. Wyszło, że takie opuchlizny są normalne na wysokościach, potwierdziła to również nasza gospodyni mówiąc, że wielu trekkerów w ten sposób reaguje na zimno. Trochę ją to uspokoiło i zrezygnowała z wizyty u doktora. Przed dziewiątą ruszyliśmy. Widoki zapierające dech w piersiach. Wreszcie widać wszystkie góry dookoła, z nielicznymi obłoczkami na tle niewiarygodnie błękitnego nieba. Powietrze nieskazitelnie czyste, wręcz krystaliczne tak, że ma się wrażenie gór na wyciągnięcie ręki. Szliśmy powoli podziwiając i robiąc zdjęcia. Starałem się iść z tyłu obserwując Maxa i Jolę. Max zmienił taktykę. Jak sam mówi idzie „tempem osła” tak, żeby się nie spocić. Powolutku krok za krokiem, nie przesadzając z tempem, które wczoraj było zdecydowanie za duże. Wczoraj chciał nas dogonić i nie mógł, bo go zatkało. Zamiast zwolnić i iść tak jak się powinno, jak pozwala organizm, parł do góry a na tej wysokości nie ma zlituj się. Porozmawiałem z nim o tym. Ustaliliśmy, że jeżeli oceni za wskazane weźmie od Romana Diuramid, który ma go w wystarczającej ilości. Max chce sprawdzić swój organizm, ale obiecał, że nie doprowadzi do sytuacji kiedy jego upieranie mogło by być szkodliwe dla grupy a zwłaszcza jego zdrowia. Trzeba też przyznać że ma najcięższy plecak z nas wszystkich. Dźwiga na swoich plecach masę dodatkowego sprzętu do kamery, aparatu – zapasowe baterie, ładowarki, pokrowce, jakieś narzędzia, części i wiele innych. Skrajny w tym względzie jest Gustaw chwalący się od samego początku wagą 13 kg, który nawet wspólną apteczkę porozdzielał między wszystkich, nie mający aparatu fotograficznego ani wielu innych rzeczy, które bez skrępowania pożycza od innych. Joli obiecałem, że na Thorum La nikt nie zostanie sam z tyłu. Przed Yak Karka ruszyłem do przodu, żeby zająć miejsce w jednym z dwóch hotelików znajdujących się w Ledar. Szło mi się bardzo dobrze, mocnym tempem. Za Yak Karka po minięciu grupki trekersów idących bardzo powoli, jeden z nich przyspieszył wyraźnie chcąc iść moim tempem. A ja jak głupi zamiast zwolnić jeszcze przyspieszyłem chcąc go zgubić. I tak gnaliśmy przez pół godziny. Wreszcie przy budynku, który wydawał mi się pierwszym hotelikiem zziajany zatrzymałem się. Gość również. Równie zasapany jak ja. Trochę mi ulżyło. Okazał Rosjaninem z Nowowogorodu. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem dalej. A ten skurczybyk za mną. Nie było rady, zwolniłem tylko trochę i dalej darłem do przodu. A on za mną. I tak goniłem jeszcze chyba przez pół godziny. W pewnym momencie gościu odpuścił i wreszcie mogłem zwolnić. Kiedyś ta moja ambicja mnie zabije. Przebieżki z plecakiem na plecach na tej wysokości są dobre dla młodzieniaszków, a nie takich starych pryków jak ja. Spociłem się jak mysz, ale satysfakcję, że wytrzymałem i nie dałem się młokosowi miałem ogromną (rozważania, czy on faktycznie „ścigał” się ze mną czy też szedł sobie troszkę szybciej zlekceważyłem). Niedługo później, trochę po trzynastej, dotarłem do Ledar (4 200 m npm), zarezerwowałem miejsca dla ekipy i przebrałem się w suche rzeczy. Po pół godzinie zaczęli docierać pozostali. Pierwszy o dziwo Grzesiek, później Alina z Romanem, Marta z Jolą i na końcu Max z Gustawem. Zjedliśmy w zimnej, przeszklonej werandzie z tradycyjnym i oczywistym w tym miejscu widokiem na otaczające nas góry. Później w równie zimnej jadalni przez chwilę rozmawialiśmy z naszą Niemką, która tradycyjnie już dotarła do nas zatrzymując się w tym samym hoteliku. Musieliśmy z Martą zmienić pokój. Pod wieczór, gdy zaczęli grzać w kozie dym z jej komina wiewało przez szpary w oknach do naszego pokoju. Gdybyśmy w nim zostali zaczadziłoby nas na śmierć. Dobrze, że był jeszcze jeden wolny. Chwilę pogadaliśmy z Romanem, reszta poszła spać.

18.11.2009 (środa)

Nie mogłem spać z powodu kataru do pierwszej w nocy. Nie pomógł a nawet zaszkodził niezawodny do tej pory Afrin. Strasznie wysuszył mi śluzówkę w nosie uniemożliwiając spanie. Jesteśmy w bardzo suchej okolicy. Tutaj trzeba nos nawilżać, a nie go wysuszać. Rano odbyła się bardzo poważna rozmowa z Alina i Jolą na temat choroby wysokościowej. Bardzo pomocna w tym była znów nasza książeczka „Podróże i zdrowie”. Alina od trzech dni cierpi na bardzo silny ból głowy. Dopiero wczoraj dała się namówić na zażycie Diuramidu. Po wstaniu niestety nie było widać większej poprawy i zaczęliśmy rozważać wariant zejścia z Aliną w dół, jeśli jej stan się nie poprawi. Ona oczywiście upiera się, żeby iść dalej. Jola czuje się lepiej mimo utrzymującej się opuchlizny i kaszlu. Rozmawialiśmy również z przewodnikiem naszej babci Niemki. Radził nam wyjść dzisiaj do High Camp (4850 m npm), ale nocować w Thorum Phendi (4 450 m npm) dla lepszej aklimatyzacji. Ustaliliśmy ostatecznie, że idziemy w zwartej grupie powoli w górę. Jeżeli zaobserwujemy jakieś niepokojące zachowanie, objawy u naszych „chorych” decydujemy co robić dalej. Od rana na niebie chmurek brak. Kolejny dzień pogody jak drut. Ruszyliśmy ok. 9. Tym razem zaroiło się na szlaku od ludzi i karawan. Takiego tłoku jeszcze nie było. Co chwila mijały nas, bądź my je, grupy z przewodnikami i tragarzami. Tu jest majestatycznie pięknie. Szedłem cały czas z tyłu, głównie z Maxem, który konsekwentnie trzymał się tempa osła. Widać, że znalazł dla siebie optymalną, bezpieczna szybkość marszu. Po godzinie kiedy chcieliśmy zabrać Alinie część jej bagażu oznajmiła, że głowa przestała ją wreszcie boleć i odmówiła wydania sprzętu. Podczas przechodzenia przez odcinek prowadzący stromym, kamiennym osuwiskiem najedliśmy się trochę strachu. Tuż przed nami przeleciały sporej wielkości kamienie oderwane gdzieś w górze. Chwilę czekaliśmy czy coś jeszcze nie poleci, zrobiliśmy większe odstępy w grupie i ile sił w nogach i płucach przeskoczyliśmy niebezpieczne odcinki. W południe dotarliśmy cali i zdrowi do przedostatniej bazy noclegowej przed przełęczą. Po krótkiej naradzie i smacznej Garlic Soup postanowiliśmy spróbować dojść do High Camp. Noga za noga, powolutku pięliśmy się te dodatkowe 300 metrów w górę. Zajęło nam to półtorej godziny. Pod sam koniec minęła nas nasza babcia dziarsko dosiadająca konika. Powitaliśmy ją wiwatami i oklaskami. Sporo osób obawiających się czy dadzą radę korzysta z pomocy przewodników z końmi. Dla niektórych jest to jedyny sposób na znalezienie się w tym miejscu (tak jak nasza dzielna babcia). Tym razem towarzyszyłem na końcu podejścia Joli. Docieraliśmy na miejsce niemalże goniąc zachodzące słońce. Bez niego od razu robi się lodowato. Wieczór spędziliśmy w zimnej, dużej jadalni, wmuszając w siebie coś do jedzenia i grając w kości z babcią Niemką. Planujemy wstać o czwartej, tak aby do przełęczy dotrzeć przed dziewiątą. Potem zrywa się bardzo silny wiatr utrudniający marsz.

19.11.2009 (czwartek)

Ze spania wiele nie wyszło. Zimno jak diabli, zegarek w pokoju pokazał -30C. Do tego upierdliwy katar, ból głowy, płytki sen. Wstaliśmy zgodnie z planem o czwartej. Na zewnątrz było -17. Dość długo trwało zanim dostaliśmy śniadanie. W jadalni kłębił się tłum ludzi i trzeba było kilka razy dopominać się o jedzenie. Później ostateczne pakowanie, rozliczenia tak, że ruszyliśmy o 530 ubrani jak kosmici. Każdy włożył na siebie co miał, a i tak było zimno. Miałem na sobie dwie pary skarpetek, dwie pary spodni polarowych, krótki i długi rękawek, cienki polar, grubą bluzę, windstoper, kurtkę, dwie pary rękawiczek. Jola po wczorajszych problemach, w ciągu dnia i wieczorem, zebrała się w sobie. Mimo bólu głowy, kompletnego braku apetytu, nudności, kataru, kaszlu, napuchniętej jak u chorego na Downa twarzy ruszyła. Max, zgodnie z wieczorną zapowiedzią, ruszył wcześniej. Przez godzinę szliśmy w absolutnych ciemnościach, przyświecając sobie czołówkami. Przed nami i za nami błyszczały światełka czołówek ludzi, tak jak my idących w kierunku przełęczy. Przy mostku zaczęło się rozwidniać. Około siódmej słońce oświetliło pierwsze wierzchołki. Przy ostatniej chacie przed przełęczą zrobiliśmy krótki postój na gorącą herbatę. Podczas marszu co rusz mijaliśmy się z tymi samymi osobami. A to oni przystawali zaczerpnąć oddech, a to my. Od około 5 000 m ustalił się porządek w naszej grupie. Z przodu szedł Grzesiek, Marta, Alina później Roman, na końcu Max, Jola i Bober. Całość zamykałem ja trzymając się złożonej Joli obietnicy, że na podejściu nikt nie pozostanie sam. Dzisiaj wyraźne problemy miał Gustaw, widać było, że szło mu się bardzo ciężko. Podobnie Jola. Max, do wysokości 5 200, szedł z przodu. Od kiedy się tylko dało (wcześniej po prostu ręce były skostniałe z zimna) jak otępiały robiłem zdjęcia. Wschód słońca w tym miejscu był cudowny. Powoli oświetlało coraz to nowe fragmenty zboczy, grani, wierzchołków, pól śnieżnych. Niebo jest nadal krystalicznie czyste z aż siwym błękitem. Co chwila stękałem z zachwytu i pstrykałem, pstrykałem, pstrykałem. Bardzo męczyło mnie wolne tempo, do którego musiałem się dostosować. Nie mogłem iść po swojemu i ostatecznie na górze byłem bardzo zmęczony. Wysokość dawała mocno w kość. Brakowało oddechu, co kilka kroków trzeba było się zatrzymywać na odpoczynek, ale widoki sprawiały mi tyle radości!!!. No i świecące coraz mocniej słoneczko trochę rozgrzewało. Zgodnie z przewodnikiem dotarcie do najwyższego punktu przełęczy strasznie się dłużyło. Co chwilę wydawało się, że to już za chwilę, za tą górką, którą widać niedaleko, ale za nią pokazywała się następna i następna. Ostatnie metry szedłem za Maxem, który szedł chyba tylko wysiłkiem woli. Stawał co kilka metrów i z mozołem zbierał siły na kolejne dziesięć kroków. Ile mogłem to go wspierałem, tak jak wcześniej Jolę. Obydwoje bardzo dzielnie walczyli. Przed przełęczą dołączyła do nas Marta, która specjalnie na nas poczekała. Wreszcie przed dziewiątą dotarliśmy na miejsce. Uff, co za ulga, teraz już tylko w dół. Odpoczynek, oczywista sesja fotograficzna i uciekamy z tego zimnego miejsca. Bolała mnie głowa, byłem zmęczony i zły. Przez ostatnie dni czułem na sobie coraz silniej ciążącą odpowiedzialność za naszych chorych. Byłem zły, że muszę niańczyć innych, na problemy ostatnich dni, które mnie obciążały psychicznie. Dlatego przy zejściu zostałem z tyłu, żeby trochę od tego odpocząć i samemu cieszyć się otoczeniem. Ale niedługo było mi dane. Przez chwilę szedłem z Martą, która na mnie poczekała, później szliśmy już w grupie. Pojawiło się kilka trudniejszych zejść po wąskiej oblodzonej ścieżce. Trzeba było bardzo uważać i czasami szukać bezpieczniejszych ścieżek. Później lód zastąpił szutr, który na stromych zejściach był gorszy od lodu. Kilka razy na nim pojechałem do przodu jedną nogą robiąc prawie szpagat. O mało co skręciłbym kostkę. Nie było to łatwiutkie zejście. W pewnym momencie wszyscy ruszyli do przodu i zostałem z tyłu sam z Jolą. Przez chwilę szliśmy powoli, ale w pewnym momencie Jola zaczęła dziwnie się zachowywać. Tak jakby odpływała, coraz częściej przystawała, miała problemy z utrzymaniem równowagi. Powiedziała mi, że jest bardzo słaba i czuje ból w klatce piersiowej po lewej stronie. Dobrze, że niedaleko poniżej nasza grupa zatrzymała się. Dałem im znak, żeby czekali na nas. Doszedłem do nich pierwszy. Ustaliliśmy, że rozdzielamy rzeczy Joli między siebie. Jak doszła położyliśmy ją na karimacie i kazali zażyć nitroglicerynę. Po piętnastu minutach ruszyliśmy dalej. Nie było innego wyjścia tylko schodzić jak najszybciej w dół. Byliśmy jeszcze na wysokości ponad 5 100. Od tego momentu szliśmy w zwartej grupie. Po odpoczynku i leku Jola poczuła się trochę lepiej i powoli bo powoli, ale systematycznie poruszaliśmy się w dół. Alinę bardzo bolała głowa, ale dawała sobie z tym radę. Gdzieś na wysokości 4 600 musieliśmy ominąć fragment bardzo zalodzonej tak śliskiej ścieżki, że jedna z trekkerek spanikowała w połowie, położyła się na środku i nie była w stanie ruszyć się ani w przód ani w tył. Kompletna blokada. Z jednej strony pochyłe zalodzone zbocze, z drugiej ostry spadek w dół. Ktoś wybrał obejście prowadzące dołem najpierw po ośnieżonym zboczu, później kamienistym, wąskim jarem jakieś 200 m w dół z końcowym trawersem w górę na ścieżkę. Po tej przeprawie nasza grupa zaległa pod wielkim kamieniem na odpoczynek. Chwilę później spotkałem Max’a, który wrócił z dołu, żeby nam pomóc obejść feralny odcinek. Około trzynastej dotarliśmy wreszcie do pierwszego hoteliku na wysokości 4 100 m. Tam na godzinę zalegliśmy w słońcu popijając coca-colę. Z każdym metrem w dół objawy choroby wysokościowej, które dolegały nam wszystkim stopniowo ustępowały. Próbowałem tam zjeść swoją ulubioną zupę czosnkową, ale była tak niedobra, że nie byłem w stanie jej przełknąć. Do piętnastej byliśmy w Muktinath (3 760 m npm). Wybraliśmy ten sam hotel co porter naszej Niemki (dotarła na przełęcz na koniu mijając nas po drodze). Był sedes w ubikacji!! i gorąca woda podgrzewana piecykiem gazowym. Szliśmy dzisiaj siedem i pół godziny. Wszyscy czują to w kościach. Do prysznica ustawiła się długa kolejka. Niektórzy nie myli się od Manang, było co szorować. Przy okazji wynikło małe nieporozumienie z rodziną francuską, która zatrzymała się w naszym hotelu na temat kolejki do prysznica. Ojciec zachował się niezbyt grzecznie próbując wepchać się bez kolejki. Później zjedliśmy pyszną kolację podaną w bardzo efektowny sposób na płonących półmiskach. Pod stołami stały małe koksowniki, dające dużo ciepła, było więc bardzo przyjemnie. Roman dodatkowo postawił zaległy, urodzinowy alkohol. Wszystko razem było godnym zwieńczeniem dzisiejszych zmagań. Wkurza mnie coraz bardziej Gustaw, jego permanentne wcinanie się do rozmów i wygłaszanie na każdy temat oracji zwłaszcza, że w większości wypadków nie ma niczego ciekawego do powiedzenia albo wręcz wciska ciemnotę. Zachowuje się trochę lepiej niż na początku wyjazdu, ale coraz ciężej go znoszę.

20.11.2009 (piątek)

Zmieniamy plany. Zamiast marszu wzdłuż nowo wybudowanej drogi decydujemy się przeskoczyć busami do miejscowości Tatopani, poniżej której szlak odbije od drogi, którą jeżdżą samochody. Po dziesiątej ładujemy się w Muktinath do jeepa (za 500 rupi/os) razem z młodą Amerykanką i jej przyjaciółmi. Najpierw jedziemy do Jonson. Po drodze zatrzymujemy się na piętnaście minut (za kolejne 500 rupi) w Jarkot, bardzo starej wiosce z ruinami fortecy obronnej. Droga do Jonson rewelacyjna, przypominała pustynne tereny Arizony i Utah. Tereny, które zobaczyliśmy po przekroczeniu przełęczy różnią się diametralnie od tych po drugiej stronie. Tam były lasy z drzewami, dużo roślinności. Po tej stronie sucho jak pieprz. Po horyzont tylko nagie zbocza bez źdźbła trawy. Cała wilgoć niezbędna dla roślin zostaje na graniach. Tylko przy rzekach widać nawadniane wodą skromne poletka z odrobiną zieleni. Część drogi prowadzi kamienistym korytem rozlanej w tym miejscu i płytkiej Kali Gandaki. W Jonson po krótkim spacerku na drugą stronę miejscowości (przez miasto nie ma drogi, jej początki są na obydwóch krańcach) od razu ładujemy się do autobusu i jazda dalej. Ale czad. Kierowca zasuwał tak, że nie dało się pić opatrznie otwartego piwa. Spora część wylądowała mi na spodniach. Rzucało nami na wszystkie strony. Czuliśmy się jak na Camel Trophy. Większość drogi wiodła korytem rzeki lub po zboczach, ścianach wykutą w nich wąską drogą. Dookoła dalej pustynne krajobrazy i wysokie ośnieżone szczyty. No i rozlana szeroko dolina Kali Gandaki. Po kolejnych dwóch godzinach o wpół do trzeciej dotarliśmy do Ghany. Kolejna przesiadka. Chwilę czekaliśmy na dopełnienie nowego busa. Niespodziewanie kierowca ruszył jak żółw. W porównaniu z poprzednim w zasadzie staliśmy w miejscu. To nie był rajdowiec szarżujący na oślep. Jechał niesamowicie powoli i ostrożnie. Nasze zdziwienie było kolosalne. Niedługo wyjaśniło się, że posiadał niezbędne do pokonania TEJ trasy umiejętności i cechy. Dolina zwęziła się do wąskiej gardzieli, daleko w dole rzeka przedzierała się kilometrami „iksów”, a my u góry jechaliśmy drogą, którą szedłbym ze strachem, czy aby zmieszczę się ze swoim plecakiem między pionową ścianą a równie pionowym zboczem kończącym się na dnie kanionu. Co chwila trafialiśmy na miejsca, w których osuwająca się ściana zabrała znaczną część drogi pozostawiając ledwo miejsca na koła samochodu. Jezu, taką drogą jeszcze nie jechałem. Death Road w Boliwii to pikuś w porównaniu z tym. Żałowaliśmy, że nie idziemy tego odcinka na nogach. Naprawdę warto by było dla tych widoków. Nie zmienia to faktu, że przez półtorej godziny często cierpła mi skóra na tyłku. Po dotarciu do Tatopani (800 m npm) nasza delegacja szybko wybrała odpowiedni hotel z oddzielnymi łazienkami, murowany. Widać, że dotarła tu cywilizacja. Znowu mamy łoże małżeńskie dla siebie i kibelek z sedesem. Jest tu też znacznie cieplej, bo około 20 oC. Najpierw zjedliśmy późny obiad, później poszliśmy do ciepłych źródeł będących największą atrakcją tej miejscowości, z taka tęsknotą wyczekiwanych przez dziewczyny!!. Źródła jak źródła. Dwa wybetonowane baseniki na wolnym powietrzu, otoczone drewnianym płotem. Posiedzieliśmy z Martą godzinę i nam wystarczyło. Zaobserwowałem tam kilku miejscowych ukierunkowanych na „wyhaczanie” singielek. Chłopcy nawet urodziwi i nie wątpię, że u niejednej samotnej trekerki znajdują ciepłą przystań. Cóż, powaby egzotyki niejedno mają imię.
21.11.2009 (sobota)

Od rana było nerwowo. Wydaje mi się, że woda z gorących źródeł wyssała z ludzi dużo siły. Wszystkich wybiła z rytmu marszowego. Wyszło przy okazji z ludzi zmęczenie. Z trudem udało nam się wygrzebać z pokoi i ruszyć o dziesiątej. Dalej też szło jak krew z nosa. Po krótkim marszu wzdłuż drogi odbiliśmy w prawo przez rzekę na stary szlak prowadzący przez góry do Pokhary. Weszliśmy w inną krainę. Masa nowej roślinności, inaczej wyglądające wioski. I trasa prowadząca nieubłaganie ciągle w górę. A my szliśmy bardzo powoli, zwłaszcza dziewczyny strasznie marudziły z tyłu. W pewnym momencie zwróciłem im na to uwagę no i zaczęło się. Dogoniła mnie Marta z pretensjami od pozostałych dziewczyn, że nie mają czasu na kontemplację, że swoim poganianiem psuję im „tak miłą atmosferę”. A my z przodu ledwo się wlekliśmy, co chwila na nie czekając. Próbowałem wytłumaczyć, że idą za wolno i że w tym tempie będziemy musieli iść zamiast trzech, cztery dni, ale nie spotkałem się ze zrozumieniem. Wkurzyłem się na te pretensje i ruszyłem sam do przodu. Z mojego punktu widzenia wyglądało to inaczej. Od kilku dni musiałem niańczyć prawie wszystkich naokoło, dostosowywać się do innych, męczyć się nie swoim tempem marszu. I jeszcze te pretensje, że za szybko. Kurwa mać!!. Jak ktoś nie potrafi się zmobilizować, przygotować kondycyjnie do wyjazdu powinien mieć na tyle przyzwoitości,żeby tym nie obciążać innych. Jezu. Jak ja się wkurwiłem. Poszedłem wreszcie swoim tempem nie oglądając się na innych i było mi z tym dobrze. Po pewnym czasie się uspokoiłem. Jak tu się wkurwiać w takim otoczeniu przyrody!!!. Szedłem powoli, ale cały czas, tak jak lubię. Po dłuuuuuuuuuuuuuuższej chwili dogoniła mnie Marta. Ma baba kondycję!!. I szliśmy sobie razem spokojnie, już bez niepotrzebnych nerwów analizując sytuację. Dzisiaj do pokonania mieliśmy pięć i pół godziny marszu do Chytre. Cały czas pod górę, z poziomu Tatopani 800 m npm do 2390 m npm, czyli 1200 metrów przewyższenia. Schody, schody, schody. Pod koniec wszyscy mieli ich serdecznie dość. Do celu doszliśmy po 1630 mocno zmęczeni, ale napięcie z rana chyba wyparowało razem z potem. Niestety niebo było cały dzień zachmurzone. Jutro nie zapowiada się na zmianę, więc z widoków Poon Hill raczej nic nie będzie. Po kolacji, przy ciepłej kozie, dziewczyny i Bober pogadali z jednym z Francuzów, którzy nocowali razem z nami. Odkryliśmy przy okazji bardzo smaczny napój – czekoladę na gorąco z rumem. Pycha. Jedzenie w tym hoteliku było bardzo pyszne. Położyliśmy się spać dosyć późno.

22.11.2009 (niedziela)

Rano okazało się że i śniadanie było smaczne. Jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Trzeba go tylko odizolować od zbędnych pokus cywilizacji. Okazało się również, że na niebie nie ma chmur i Poon Hill jest do zaliczenia. Ruszyliśmy zgodnie z planem o dziewiątej i zgodnie z planem po półtorej godzinie podejścia, doszliśmy do Gorepani (2 850 m npm). Zostawiliśmy plecaki i na lekko ruszyliśmy w kierunku punktu widokowego. Szło mi się jakoś bardzo ciężko, nie mogłem złapać „drugiego oddechu”. Po czterdziestu pięciu minutach byliśmy na szczycie (3150 m npm). Po drodze mijaliśmy polany z wysuszonymi trawami jak na połoninach w Bieszczadach, piękne rododendrony. Szczyt pozbawiony drzew, z wysoką wieżą widokową. Widok na 360o. Cały masyw Daulagiri jak na dłoni, znaczna część masywu Annapurny z najwyższym szczytem. Zrobiliśmy sporo zdjęć zbiorowych i indywidualnych, chwilę pogadaliśmy, odpoczęli. Przed trzynastą byliśmy z powrotem w wiosce na dole. W cukierni, w której zostawiliśmy plecaki pochłonęliśmy pyszne słodki bułki z równie pyszną czekoladą na gorąco z rumem. Od tego miejsca Grzesiu był cały w skowronkach. Co chwila powtarzał jak papuga „teraz tylko w dół”. Definitywny koniec podchodzenia. Perspektywa spania na wysokości 1 900 m gdzie powinno być wreszcie cieplej nastrajała go wyraźnie radośnie. Tak jak przez ostatnie dwa dni pod górę, teraz było cały czas w dół po tysiącach schodów. Szlak dalej bardzo sympatyczny. Dużo drzew rododendronowych, fajnych wiosek no i niezliczonej ilości schodów. Będą nam się śniły po nocach. W ciągu 2,5 godziny zeszliśmy ponad 900 m. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się zejść niżej niż pierwotnie zakładaliśmy, ale mimo, że nie było marudzenia kolano Romana zdecydowało, zostajemy w Ulleri (1960 m npm). Zdecydował również kolejny uroczy uśmiech Nepalki z niepozornego hoteliku. Po uśmiechu odbyła się wizytacja naszej delegacji po pokojach, prysznicu. Miała być ciepła woda i kurczaki do zjedzenia. Standard nepalski, cena niewielka, właścicielka sympatyczna, cóż więcej potrzeba. Zostajemy. Co się później działo trudno opisać!!. Kurczak był, ale jak opisaliśmy o jakie jego podanie nam chodzi pani z uroczym i rozbrajającym uśmiechem zaproponowała, że zabije nam kurczaki, ale ponieważ nie ma pojęcia o co nam chodzi (zwłaszcza że jej angielski był ubogi i raczej intuicyjny), poprosiła o pomoc przy jego przyrządzaniu. Romek był bardzo za, ja również, przyłączyła się Marta i Jola. Reszta trochę sceptyczna rozeszła się po pokojach. Kurczaki zostały wybrane, zabite i oprawione przez panią. Resztą zajęła się Jola i Marta (Romek zniknął). Porąbały je na części, przyprawiły i zaczęły smażyć. Cała kuchnia została przez nas opanowana. Śmiechu było co niemiara. Oprócz właścicielki w kuchni była jeszcze jej ciocia wyglądająca na babcię, kuzyn i sąsiad. Przyglądali się naszym poczynaniom z boku, pomagając utrzymać właściwy ogień na piecu, znaleźć odpowiednie przyprawy, itp. Stopniowo kuchnia zapełniała się pozostałymi członkami naszej grupy (w międzyczasie Max próbował naprawić piecyk od ciepłej wody, który okazał się niesprawny, ale zabrakło mu jakiejś części i musieliśmy myć się w letniej wodzie). W pewnym momencie podczas naszej rozmowy padło słowo „disco”. Ciocia/babcia, która wszystkiemu przyglądała się do tej pory z nieodgadnionym wyrazem twarzy zaczęła najpierw robić sobie ze wszystkimi zdjęcia a później tańczyć z dziewczynami na środku kuchni. Po usiądnięciu do stołu z dziką rozkoszą spałaszowaliśmy górę sałatki, kurczaki, frytki i ryż popijając wszystko pysznym piwkiem. Później przyszła ciocia/babcia. Mało jej było tańczenia w kuchni. Zaczęła po kolei wyciągać wszystkich na parkiet. Najpierw dziewczyny, później chłopaków. Nikt nie oparł się jej urokowi. Równie sympatyczny jak jego żona gospodarz, który pojawił się w międzyczasie puszczał nam nepalską muzykę. Zabawa zaczęła się rozkręcać. Tańczyli wszyscy. Sąsiad w czapeczce Nike, kuzyn gładziutki młodzieniaszek, gospodarz, gospodyni, ciocia/babci no i my wszyscy. Uśmailiśmy się po pachy. Tańce przeplatały się posiadówkami przy stole i długimi rozmowami. Oni wypytywali się o nasze życie, my o ich. Było bardzo miło. Zabawa i rozmowy trwały do dwudziestej trzeciej.

23.11.2009 (poniedziałek)

Serdecznie pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy na ostatni dzień trekkingu. Do przejścia został około trzy godzinny odcinek przez Binethani do Nayapul, w którym znajdował się przystanek autobusów przy drodze do Pokhary. Ostatni dzień jak się okazało pełen przygód. Najpierw Marta krzywo stanęła i wykręciła sobie kolano. Założyła opaskę i trochę utykając ruszyła dalej. Niedługo później naszym dziewczynom zachciało się wykąpać w rzece przy poniekąd pięknym, efektownym potrójnym wodospadzie. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie pechowe pośliźnięcie Romana w wodzie na ostrym kamieniu. W efekcie paskudnie rozciął stopę. No ładnie, jedno kuleje, drugie z rozciętą stopą. Ciekawe jak my dojdziemy do końca. Roman na widok krwi osunął się do pozycji poziomej. Nad jego stopą odbyło się konsylium lekarzy amatorów. Max okazał się niezłym chirurgiem czyszcząc rozcięcie ze zbędnej już skóry. Alina i Jola jak zawodowe pielęgniarki pocieszając naszą ofiarę założyły na ranę ze dwadzieścia sztucznych szwów. Po wydostaniu się na ścieżkę, rozdzieliliśmy rzeczy Romana do swoich plecaków i powoli kuśtykając ruszyliśmy dalej. Mimo tych trudności udało nam się dojść do busów przed szesnastą. Krótkie czekanie, załadunek i po dwóch godzinach, w kompletnych ciemnościach wysiedliśmy na jakimś skrzyżowaniu w Pokharze. Nie wiem dlaczego, może ze względów ambicjonalnych nie skorzystaliśmy z oferty taksówkarzy na podwiezienie do dzielnicy hotelowej. Po 20 minutach marszu w kompletnych ciemnościach poboczem ruchliwej drogi dotarliśmy do pierwszego hotelu i bez wybrzydzania (bo nie było powodów) zatrzymaliśmy się na noc. Standard bardzo dobry (mięciutkie wykładziny w pokojach, gorąca woda w kranach), ale jedzenie kiepskie. Max „zagotował”, wkurzony na obsługę (że sól przynosi długo, że frytek było sześć szt., itp.). Właściciel hotelu pojawił się po pewnym czasie i zaczął z nami rozmawiać. Początkowo zrażeni jedzeniem i obsługą traktowaliśmy go raczej oschle. Sprawiał dodatkowo wrażenie człowieka wyniosłego a nie uczynnego. Przez chwilę podejrzewaliśmy go o próbę naciągania nas na dodatkowe pieniądze, ale z czasem coraz więcej zyskiwał w naszych oczach. Pomógł nam wymienić dolary, zarezerwować bilety na jutrzejszy powrót do Katmandu. Na koniec okazało się, że jest członkiem Rotary Club, podobnej organizacji charytatywnej co Roman, więc sobie na ten temat jeszcze długo rozmawiali.

24.11.2009 (wtorek)

Pobudka o szóstej rano. Do siódmej byliśmy na dworcu. Kłębił się tam tłum miejscowych i sukcesywnie przyjeżdżających turystów. Faktycznie bez wczorajszej rezerwacji biletów raczej dzisiaj nie było by dla nas miejsca w autobusie. Kupiliśmy coś do picia i świeże ciepłe bułeczki na drogę. Po pół godzinie ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy miejsca na samym końcu autobusu. Po drodze zatrzymaliśmy się dwa razy na śniadanie i lunch. Podróż trwała siedem godzin, tradycyjną wąską i krętą drogą, z trąbieniem, wyprzedzaniem na oślep na zakrętach i tym podobnymi atrakcjami. W Katmandu próbowaliśmy znaleźć inny hotel. Ostatecznie wybraliśmy miejsce naprzeciwko naszego ostatniego hotelu Nana. Nie udało się nam zbić ceny poniżej 13,5 $ za osobę, ale miał lepszą obsługę, wyższy standard i ciekawszy wygląd no i na dole była restauracja. Wieczorem w pokoju Max,a i Bobra popijaliśmy alkohol postawiony przez gospodarza. Pod koniec miałem dość wcinania się do każdej dyskusji Bobra i poszedłem spać.

25.11.2009 (środa)

Od rana zwiedzaliśmy starożytne miasto Bhaktapur, jedną z trzech byłych stolic doliny Katmandu. Jechaliśmy tam ponad godzinę dwoma wynajętymi taksówkami. Ich właściciele zgodzili się zabrać nas z powrotem za cztery godziny. Kolejne niesamowite miejsce, w którym ma się wrażenie, że czas zatrzymał się w nim dawno temu. Tym razem naszym przewodnikiem była Alina czytająca wszystkim na głos przewodnik. Wzbudziło to gwałtowne protesty miejscowych przewodników, którzy namolnie oferowali nam swoje usługi. Przez chwilę zrobiło się nerwowo i dopiero ostra odmowa z naszej strony ostudziła ich zapały. Po powrocie do Katmandu część ludzi poszła na masaże, my na zakupy. Jak zwykle o osiemnastej zgasło w całym mieście światło. Podczas wypłacania pieniędzy z karty Marcie zablokowało ją w bankomacie. Na szczęście serwis pojawił się po dwudziestu minutach. Wieczorem „schowaliśmy się” w pokoju Wolsztyniaków z Jolą. Trochę pogadaliśmy, wypili i zrelaksowani poszliśmy spać.

26.11.2009 (czwartek)

Kolejny dzień zwiedzania. Tym razem na tapecie Patan. Naszymi taksówkami umówionymi dzień wcześniej po pół godzinie byliśmy na miejscu. Funkcję przewodnika nadal pełniła Alina. Jak kogoś interesują opisy tego co oglądaliśmy zapraszam do przewodników. Opisują one rzeczywistość zdecydowanie lepiej ode mnie. Po trzech godzinach ci sami taksówkarze przewieźli nas najpierw do trzech Buddów (monumentalna budowla z trzema olbrzymimi posągami, resztę znajdziecie w przewodnikach), później na wzgórze Małp. Małpy były, stupa w remoncie, zakupy małe. Do 1630 byliśmy z powrotem w hotelu. My z Martą poszliśmy na masaż, reszta rozeszła się po Tamelu. Wieczorem spotkaliśmy się z Bidurem. Uregulowaliśmy należność za transport do Besisahar, Wolsztyniacy dogadali się w sprawie Chitwan Park (zostają cztery dni dłużej). My jeszcze szukamy pomocy przy zwiedzaniu Dehli. Pojawiły się informacje, że aby moc wyjść z lotniska (mamy wizy Indyjskie) musimy zabrać ze sobą bagaże, nie można ich zostawić w strefie tranzytowej, ani w przechowalni bagażu bo jej nie ma na lotnisku. Nie chciało nam się w to uwierzyć. Chcemy sprawę zbadać na miejscu. Przecież musi być jakieś sensowne rozwiązanie. Wieczorem Gustaw z determinacją szarpnął się na postawienie 0,33 alkoholu, ale nie miał za bardzo kto z nim pić. Chłopcy ulitowali się nad Max’em i chwilę z nimi posiedzieli. Ja wolałem zostać w pokoju i spisać relację z ostatnich dni. Z Martą przy okazji przeanalizowaliśmy co nam jeszcze brakuje, żeby obdzielić prezentami wszystkich, których chcemy. Jutro dzień wolny, każdy robi co chce. My idziemy na ostatnie zakupy, pakujemy się. Pojutrze do domu.

27.11.2009 (piątek)

Dzień wolny. Ostatnie zakupy. Zablokowały nam się drzwi do pokoju. Po południu poszedłem z dziewczynami do sklepu z dywanami i pięknie haftowanymi torebkami. Wybieranie i targowanie trwało dwie godziny. Część rzeczy trafi do Krakowa pocztą, wszystko w cenie zakupu. Po powrocie długo próbowaliśmy zmieścić wszystko do plecaków. Jakoś się udało. Z Bikramem nie udało się spotkać mimo informacji że jest już w Katmandu. Widać emocje po spływie już opadły, co miało między nami się wydarzyć już się wydarzyło. Zostawiliśmy dla niego u Bidura reklamówkę niepotrzebnych nam już rzeczy. Jemu może się przydadzą. Wieczorem poszliśmy na pożegnalną kolację do naszej pierwszej restauracji. Spać poszliśmy po dwunastej.

28.11.2009 (sobota)

Pobudka o szóstej. Dopakowanie plecaków, szybka herbata i przed siódmą byliśmy przed bramą hotelu. Nasz taksówkarz przyjechał trochę spóźniony jadąc pod prąd na Tamelu. Już mieliśmy brać innych, ale zdążył w ostatniej chwili. Zapakowaliśmy się do samochodu wielkości Tico w pięć osób z pełnymi plecakami (na dachu) i torbami podręcznymi. Konkurencja spuściła z ceny do 350 rupi, ale my wybraliśmy wierność za 500 rupi. Na lotnisku powiedziano nam, że prawdopodobnie nie będzie trzeba brać ze sobą bagażu, trzeba będzie go tylko zidentyfikować. Na lotnisku w Delhi rzeczywistość okazała się inna. Pani, która ręcznie spisywała pasażerów na poszczególne loty tranzytowe, pozostających w strefie tranzytowej, najpierw nam powiedziała, że chcąc wyjść z lotniska trzeba zabrać swój bagaż. Później po naszych mocnych naleganiach pojawiła się wersja, że jak wyjdą dwie osoby to będą mogły zostawić swój bagaż. Na taki wariant zdecydowaliśmy się my, czyli ja i Marta. Pozostali woleli zostać w strefie tranzytowej. Przeszliśmy przez odprawę wizową. Przy bagażach, które mieliśmy tylko zidentyfikować kolejna osoba, która nas przejęła oznajmiła nam, że albo zostawiamy go ale wtedy pozostali płacą za nadbagaż albo zabieramy ze sobą. Nie było wyjścia, plecaki na plecy i spadamy z tego beznadziejnego lotniska. Na zewnątrz nie udało nam się znaleźć biura naszych linii, żadnej przechowalni bagażu, ani skontaktować się z naszymi. Bajzel na tym lotnisku jest niesamowity. Ostatecznie wynajęliśmy taksówkę, która miała wozić nas i bagaż od 14 do 21 czyli przez siedem godzin. Kierowcą był mówiący po angielsku hindus. Miał nam pokazać najciekawsze miejsca w Delhi wszystko za 25 $. Miasto, w tych miejscach, które udało nam się odwiedzić nadspodziewanie czyste, z szerokimi drogami, dużą ilością rond i w miarę bogate. Najpierw zobaczyliśmy India Gate, wzorowaną na Łuku Triumfalnym w Paryżu monumentalną budowlę, później Pałac Lotosu/ Świątynię Zadumy z tłumami w ciszy kontemplującymi w środku budynku przypominającego rozłożony kwiat lotosu. Kierowca zawiózł nas jeszcze do centrum handlowego ewidentnie z towarem dla turystów. I zrobiło się ciemno. Wszystkie miejsca warte odwiedzenia po godzinie siedemnastej są zamknięte. Przeszliśmy się jeszcze w kompletnych ciemnościach po parku Nehru. Ok. 19 wylądowaliśmy w dzielnicy dyplomatycznej na kolacji. Do 21 byliśmy z powrotem na lotnisku. Przy odprawie bagażowej okazało się że mamy 8 kg nadwagi. Nasze wykręcanie się nic nie dało i tak pierwszy raz w życiu musiałem zapłacić za nadbagaż. Ostatecznie zapłaciliśmy za 6 kg co dało ok. 830 zł dodatkowego wydatku. Drogo wyszło to zwiedzanie Delhi. Po kilku kolejnych rewizjach, odprawach trafiliśmy do ostatecznej poczekalni o 23 i zalegliśmy w bardzo niewygodnych fotelach. Max i Jola w między czasie ostro struli się wodą z kranu (pitną, tak było napisane na kartce a oni w to uwierzyli) i ich nieźle czyściło. W samolocie od razu zasnąłem i długo w takim stanie polewitowałem. O szóstej byliśmy już w Wiedniu.

29.11.2009 (niedziela)

Ja, Marta i Jola nie chcieliśmy kisić się przez siedem godzin na lotnisku więc wyszliśmy na miasto. Max zdecydowanie nie chciał się nigdzie ruszać a Gustawa o zdanie nie pytałem. Tym razem nie było najmniejszego problemu z naszym bagażem. Został sobie grzecznie na miejscu. Metrem w ciągu piętnastu minut byliśmy w centrum. Tutaj w przeciwieństwie do Indii i Katmandu było zimno, może 5 stopni. Wszystko pozamykane. Szwendaliśmy się wokół Placu Świętego Szczepana i katedry. Po ósmej znaleźliśmy otwartego Mc’Donalda. Tam kawka, herbatka, ciepełko. Joli nawet się przysnęło. Około dziesiątej wstąpiliśmy do wypatrzonej wcześniej kawiarni na kawę po wiedeńsku i serniczek. Do południa byliśmy z powrotem na lotnisku. Start i lądowanie zgodnie z planem. Widok Krakowa z góry rewelacyjny. Na lotnisku czekał na nas Tygrys. Boberka odebrała Rajka. Resztę rozwiózł niezastąpiony Benek. W domu czekały na nas stęsknione dzieciaki i Jakubasy. PS.

30.11.2009 (poniedziałek)

W firmie zebranie wszystkich pracowników oddziału. Każdy dostał wypowiedzenie. Prawdopodobnie działamy do końca roku. Co potem niewiadomo. Podchodzę do tego z OLBRZYMIM spokojem. Co ma być to i tak będzie, bylebyśmy tylko zdrowi byli.
Fajny był ten wyjazd. Pozwolił oderwać się od problemów, zresetować i poukładać w głowie te najważniejsze rzeczy.
Tomasz Jakubiec Tomanek
Kraków 14 lutego 2010

Please enter Google Username or ID to start!
Example: clip360net or 116819034451508671546
Title
Caption
File name
Size
Alignment
Link to
  Open new windows
  Rel nofollow