Polska Akademicka Wyprawa Kajakowa „Colorado ’94”
Wyprawa została przygotowana dość szybko bo w zaledwie 4 miesiące. Duża zasługa w tym Piotra Chmielińskiego a zwłaszcza jego pomoc organizacyjna i finansowa, oraz firmy Prion z Niemiec dzięki której mieliśmy na miejscu zapewniony sprzęt.
Największym problemem było uzyskanie przez uczestników wyprawy wiz amerykańskich. Konsulat w Krakowie nawet w USA jest określany jako najbardziej restrykcyjny z konsulatów na świecie.
Pierwsze podejście zakończyło się kompletnym fiaskiem. Wszystkie wnioski zostały odrzucone. Konsul stwierdził, że dostarczone przez nas dokumenty są delikatnie mówiąc niewystarczające. Dał nam jeszcze jedną szansę. Jak dostarczymy plan pobytu opisujący szczegółowo każdy dzień z uwzględnieniem dokładnej trasy przejazdu, adresów hoteli gdzie będziemy spać, miejsc startu na rzece i poszczególnych biwaków, potwierdzenie pokrycia kosztów wyjazdu „to on się jeszcze raz zastanowi”. W czasach bez Internetu, po latach izolacji w bloku Wschodnim, zdobycie tych informacji graniczyło z cudem. A tu jeszcze czas gonił.
Dzięki pomocy Piotra i kilku znajomych amerykanów pracujących w Polsce w krótkim czasie z gotowym planem kolejny raz wylądowaliśmy na dywaniku u Konsula. Tym razem było 5:2. Pięciu rozpoczęło pakowanie walizek, dwóch zaczęło się głowić jak udowodnić Konsulowi że mają powód do tego żeby wracać do kraju a nie wybierać „ziemię obiecaną” za jaką w tamtych czasach uchodziły i uznawały się Stany Zjednoczone. Zwarzywszy że żaden z nich nie miał złamanego grosza przy duszy , nie był właścicielem domu, nigdzie nie pracował, nie miał rodziny jego solenne zapewnienia że wróci nie wróżyło dobrze podczas następnej konfrontacji. I tu po raz kolejny z pomocą przyszedł Piotr Chmieliński. Oprócz osobistego poręczenia przesłał Konsulowi książkę „Running the Amazon” o swoim przepłynięciu Amazonki. Jak sam później przyznał, nasze bardziej lub mniej wiarygodne dokumenty przedstawione podczas trzeciego podejścia nie przekonały go. Przekonała go za to lektura książki, historia Piotra i wyprawy Canoandes, która mimo tysięcy problemów wytrwale i uparcie dążyła do realizacji swoich planów. Zapewniliśmy Go, że po powrocie zgłosimy się do konsulatu.
W czerwcu przez Rzym, w którym zaliczyliśmy „cudowny” nocleg pod murami Coloseum, dotarliśmy do stolicy Polski na obczyźnie – Chicago. Tam nastąpił miesięczny postój. Trochę podreperowaliśmy naszą kasę, odwiedziliśmy licznych znajomych, pływaliśmy również na dwóch rzekach w stanie Wisconsin – Wolf i Pestigo River.
W połowie sierpnia wynajętym samochodem wyruszyliśmy przez Iova i Nebraskę do stanu Kolorado, gdzie w przedstawicielstwie niemieckiej firmy Prion dostaliśmy 4 Kaniony i 2 Invaidery. Pozostały sprzęt mieliśmy z Polski. Niedługo później pierwszy raz zobaczyliśmy kanion. WOOW. Warto było pocić się na korytarzach konsulatu. Widok zapierający dech w piersiach. Grand Kanion Kolorado z przyległościami zajmuje obszar równy powierzchni Polski. Po horyzont widzieliśmy warstwowo pogłębiającą się dziurę w ziemi.
Planowaliśmy spłynąć odcinek rzeki na terenie Colorado National Park. Jeszcze w Polsce docierały do nas słuchy o jakiejś kolejce, pozwoleniach, ale z wrodzonym sobie optymizmem postanowiliśmy zweryfikować całą sprawę na miejscu. Po dotarciu do celu zderzyliśmy się z brutalną rzeczywistością, a ściślej z jej przedstawicielami w osobach strażników parku, zwanych tutaj „rangersami”. Bardzo spokojnie, lecz stanowczo wytłumaczyli nam, że aby spłynąć rzeką w tym miejscu mamy dwa wyjścia: wykupić spływ w firmie komercyjnej po ok. 2000 $ na osobę, albo zapisać się do kolejki i spokojnie czekać. Będzie kosztowało o wiele taniej, w sumie parę dolarów na osobę ale potrwa dłużej. Jak długo się czaka ?. No, kilka lat. W kolejce jest zapisanych ok. 5 ooo osób z całego świata i ci ostatni mają szansę doczekać się na zgodę za ok. 5 lat.
Na spływ z firmą komercyjną nie było nas stać, czekać 5 lat też nam się nie uśmiechało. Zaczęliśmy kombinować (jak to Polacy) jak by to obejść. A może tak wieczorkiem zacząć, jak nikt nie widzi. Później w kanionie nas nie złapią, no bo jak. Ściany dookoła, komu by się zresztą chciało nas gonić. Nasze kombinacje przerwała rozmowa z jednym z właścicieli firmy organizującej spływy na katamaranach, którego spotkaliśmy nad rzeką. Jak usłyszał że jesteśmy z Polski i to z tego samego klubu co Piotr Chmieliński z uznaniem uścisnął nam dłonie, i wytłumaczył równie jasno, że strażnicy patrolują cały odcinek rzeki, jak będzie trzeba zabiorą nas nawet ze środka kanionu helikopterami oczywiście na nasz koszt. W takim przypadku grozić nam może również konfiskata sprzętu. Zaproponował nam udział w jego spływie za 800 $ od osoby tylko dlatego że mimo że nie zna osobiście Chmielińskiego to jego dokonania uważa za niesamowite, czytał książkę o przepłynięciu Amazonki, i kajakarze z Polski mogą liczyć na jego pomoc. Było nam bardzo miło, ale przez to pieniędzy w kieszeniach nie przybyło. Dalej byliśmy w kropce. Podsunął nam inne rozwiązanie. W Parku Narodowym na rzece nie popływamy, ale możemy spłynąć górny i dolny odcinek Kolorado płynący przez terytoria Indian. Tam pozwoleń nie trzeba, wystarczy uiścić tylko drobną opłatę, a są to równie wymagające i atrakcyjne odcinki jak ten w Parku. Ok. Jak się nie da środka to pływamy górę i dół. Decyzja zapadła.
Na pierwszy ogień poszedł dolny odcinek na terenie Arizony – start w miejscu gdzie do Kolorado wpada Diamond Creek, koniec na początku jeziora Mead na wysokości Pearce Ferry. W sumie ok. 85 kilometrów.
Na początek było kilka zaskoczeń. Po pierwsze większość z nas nigdy nie pływała po rzece, która miała temperaturę powyżej 20 st. C . Można było pływać bez pianki, kurtki tylko z krótkim rękawkiem !!!, a nawet i bez niego. Po Białce, Dunajcu, rzekach Alpejskich w których woda miała z reguły 5 st. C i każde zamoczenie ścinało krew w żyłach, bez tej całej naszej zbroi, czuliśmy się jak golasy, czyli bardzo swobodnie. Po drugie nasze kajaki wyładowane jedzeniem, wodą i sprzętem biwakowym zachowywały się bardzo brzydko. Po prostu nie chciały nas słuchać. Ciężko się nimi manewrowało i długo trwało zanim do tego przywykliśmy. Swoje 5 groszy dorzuciła rzeka. Była olbrzymia, niosła ogromna masę wody. To nie był poczciwy malutki Dunajec, to było monstrum. Proporcjonalnie do masy pędzącej wody zwiększyło się wszystko na rzece: fale, cofki, odwoje. Musieliśmy przestawić sobie w głowach, że to co wydaje się z daleka niewinnymi falkami, po dopłynięciu do nich, staje się faliskami o wysokościach do 2 metrów. Drobne zapienienie się wody z przodu okazywało się odwojem jak stodoła. Cofka do której wskakiwaliśmy potrafiła wywrócić całkiem niespodziewanie. W pierwszych godzinach płynięcia zrobiło się kilka kabin. Problemy miał Sablik, który na obciążonym kajaku nie mógł poradzić sobie z eskimoską. Problem miał również Titek kiedy zachciało mu się pobawić w odwoiku. Okazał się on odwoiskiem, który dopiero po długiej walce wypuścił go ze swoich objęć. Sprawy nie ułatwiał również kolor rzeki. Woda niosła mnóstwo drobinek piasku, barwiącego ją na kolor kawy z mlekiem. Gdzie jej do turkusowej przeźroczystości naszej kochanej Białeczki, w której dno widać na każdej głębokości. Znowu trzeba się było przestawiać i uczyć od nowa rozpoznawania i właściwego oceniania tego co przed nami. W końcu poukładało się w naszych głowach, przyswoiliśmy nową wiedzę.
Nowością dla nas była również przyroda. Na brzegu roiło się od skorpionów, grzechotników, jadowitych pająków i skunksów. Z żadnym z tych stworów nie zamierzaliśmy zadzierać. Co wieczór odbywał się ten sam rytuał. Najpierw jak najgłośniejsze tupanie w miejscu rozkładania śpiworów, później rysowanie na piasku „murów obronnych”. Rano drobiazgowe sprawdzanie butów i rzeczy w poszukiwaniu pełzających lokatorów. Do tego ciągłe słońce prażące nieubłaganie od świtu do zmierzchu i brak wody zdatnej do picia. Trzeba było ze sobą tachać kolejne kilogramy.
Ale początkowe trudności zostały przezwyciężone, to co widzieliśmy dookoła rekompensowało wszystko. Pionowe ściany we wszystkich odcieniach czerwieni i brązu, wyrzeźbione wiatrem i wodą, pustka i cisza. Majestatycznie. Do wieczora pokonaliśmy 2/3, planowanej na 2 do 3 dni, trasy. Rzeka zwolniła prawie do zera, wpłynęliśmy na jezioro ale nie takie nasze, rozlane, z plażami i dostępnym brzegiem. TO jezioro otoczone było stromymi ścianami bez szansy na znalezienie miejsca biwakowego. Po godzinie ostrożnego posuwania się w zupełnych ciemnościach z za wysokich ścian wyszedł księżyc. Zrobiło się widno jak w dzień. Światło odbijające się od ścian potęgowało niesamowite wrażenie poruszania się w gigantycznym skalnym labiryncie. Późno w nocy znaleźliśmy łachę piasku na której szybko zasnęliśmy. Na drugi dzień po kilku godzinach wiosłowania dotarliśmy do Pearce Ferry, rozległej plaży do której dochodziła bita droga. Pierwszy etap pokonywania Colorado mieliśmy za sobą. Piotrek Darkowski z spotkanymi na wodzie pontoniarzami pojechał ściągnąć nasz samochód, a my rozpoczęliśmy walkę o przetrwanie. Takiego skwaru nikt z nas do tej pory nie przeżył. W słońcu było ponad 40 st. C. Powietrze suche jak wiór, nigdzie osłony. Siedzieliśmy w wodzie, ile można, chowaliśmy się za kajakami. Wszędzie dopadał nas żar i spiekota. Wreszcie po paru godzinach dotarł do nas Piotr z upragnioną wodą.
Dwa dni później schodziliśmy na wodę w stanie Utah, poniżej miejscowości Moab. Przed nami tym razem 190 km rzeki. Przepłynięcie 85 km na dolnym odcinku dało nam niezbędne rozpływanie, byliśmy lepiej zorganizowani i zaopatrzeni. Rzeka trudniejsza technicznie, z kilkoma miejscami WW IV, które pokonujemy bez kłopotu „z marszu”. W pierwszy dzień „łyknęliśmy” 35 km. Nie spieszyło nam się zbytnio, tak naprawdę to rzeka przeniosła nas tak szybko w kolejne cudowne miejsce. Nocowaliśmy przy przystani dla raftów, olbrzymich prawie 12 metrowych pontonów, którymi wożeni są po Kolorado Ci, których na to stać.
Następnego dnia po kolejnych 66 km dotarliśmy do miejsca połączenia Green River z Kolorado. Dookoła wysokie ściany piaskowego kanionu z jednym z najpopularniejszych punktów widokowych usytuowanym gdzieś na dalekiej krawędzi – CONFLUENCE. Biwakujemy na piaszczystej wysepce pośrodku styku dwóch rzek. Miejsce bajeczne, jak z marzeń sennych. Wieczorem zrywający się porywisty wiatr budzi nas z tego snu zmuszając do z góry przegranej walki o wolny od piasku posiłek i śpiwór. W zębach zgrzyta, oczy pieką, w nosie istna kopalnia. W nocy całe niebo z miliardem gwiazd jest na wyciągnięcie ręki. W trzecim dniu pokonujemy Cataract Canyon z kilkoma ciekawszymi bystrzami. Rzeka na tym odcinku zwęża się do 100 m, biegnie w tunelu z wysokich ścian. Pojawiło się nowe dla nas zjawisko na wodzie. Mimo dużej szerokości rzeki dało się płynąć wąskim na 1,5 m pasem wody, który jak pijany zając wił się raz do jednej raz do drugiej ściany. Zamiast płynąć najkrótszą trasą na wprost, musieliśmy płynąć tak jak chciała rzeka, nabijając niepotrzebnie kolejne kilometry. Było to spowodowane olbrzymimi „malinami”, czyli wodą, która odbijając się od dna i ścian wypływała od spodu tworząc niesamowitej wielkości bąble. Nie dało się pokonać ich na wprost. Szczyt bąbla był dużo wyżej niż „ścieżka” którą mogliśmy płynąć. Powstawała ona na styku „malin” i tylko nią można było mozolnie poruszać się do przodu. Późnym popołudniem jak zwykle zerwał się silny wiatr. Tym razem zastał nas w wąskiej części kanionu, gdzie jego siła zostało podwojona przez efekt dyszy wywołany bliskimi pionowymi ścianami. Ledwo udawało nam się utrzymać wiosła w dłoniach. Dobrze że po ok. godzinie zelżało. Tym razem z rozmysłem postanowiliśmy płynąć w nocy. I znowu najpierw ciemność jak u murzyna za koszulą, później trupia poświata w świetle księżyca. Dla takich widoków warto się trochę pomęczyć. Nocowaliśmy pod jedynym mostem w okolicy, 3 mile od Hite Marina, miejsca gdzie dnia następnego zakończyliśmy zdobywanie Colorado.
We wrześniu już w Krakowie, tak jak zapowiadaliśmy pół roku wcześniej złożyliśmy wizytę w ambasadzie. Konsul nie krył zdumienia na nasz widok. Jak sam stwierdził nasza wyprawa była pierwszą, która o czasie i w komplecie wróciła do kraju.
Będąc jeszcze nad Kolorado zapisaliśmy się do kolejki na miejscu 5500-tnym. Po 14 latach powoli docieramy do pierwszej setki. Niestety zmieniły się zasady przyznawania pozwoleń. Teraz jest losowanie. Cierpliwie czekamy na swoją kolej.
Tomasz Jakubiec „Tomanek”
Kraków, październik 2008
Zdjęcia z wyprawy