Wyprawa do najgłębszego kanionu świata
Trzecia relacja Marty
Rio Majes – rozpływanie. W trakcie pływania na Rio Majes (to był drugi dzień pływania, kiedy na ponton wsiedli ci, którzy mieli nim ostatecznie płynąć), Piero zdenerwował się na chłopaków. Dla nich była to prosta rzeka i oni tak do niej podeszli.
Arequipa
Dla Piera zaś było to sprawdzanie, jak wszystko działa,czy wszyscy się rozumieją i wiedzą co maja robić. Dwóch kajakarzy płynących z przodu miało pokazywać mu za pomocą umówionych sygnałów, w którym miejscu ponton może wejść do cofki, którędy lepiej płynąć itd. Prawda zaś jest taka, że nasi chłopcy na kajakach mogli się mierzyć z powodzeniem z najtrudniejszymi rzekami, ale wielkiego doświadczenia w pływaniu na pontonie ani z pontonem nie mieli. Doszedł do tego jeszcze problem językowy. Piero krzyczał coś na wodzie, było to zagłuszane przez jej szum, wiec każdy rozumiał po swojemu i nie było natychmiastowej reakcji, czego on się słusznie spodziewał. Albo tracili czas na porozumiewanie się po polsku, albo robili to co im się wydawało za słuszne. Była taka jedna sytuacja właśnie na Majes. Ponton wpłynął na kamień. Wszystkim kajakarskie doświadczenie podpowiadało, że trzeba wskoczyć na prawa burtę, bo tak będzie lepiej, jednak Piero miał tak obmyśloną strategię, że chciał, żeby oni wskoczyli na lewą burtę i tu był pies pogrzebany. Zepsuli mu prawdopodobnie manewr, a wiadomo czym to może grozić w poważnym miejscu, na szybkiej wodzie. To była jedna sytuacja. Druga wynikła w trakcie pływania po Rio Chili. Któryś z kajakarzy umówionym sygnałem pokazał cofkę, gdzie Piero może wpłynąć pontonem. Mało brakowało a ponton władowałby się na wystający, drewniany pal. Wszystko to do kupy złożyło się na to, że Piero powiedział, że warunkiem płynięcia Colci jest wzięcie drugiego przewodnika – kajakarza, z którym on będzie w stanie się lepiej porozumieć. I w ten właśnie sposób ekipa pływająca powiększyła się o Diego z Argentyny, który zawodowo zajmuje się tym czym Piero, czyli raftingiem i kajakami. Jest to rozwiązanie bardzo sensowne i logiczne. Zapewni bezpieczniejsze i pewniejsze poruszanie obciążonego bagażami pontonu na rzece. Po powrocie z rozpływania, jeszcze przed wyruszeniem na główny odcinek Colci, uzupełniliśmy zapasy żywności, załatwiliśmy kilka spraw.
Rozpoczyna się główna część wyprawy
We wtorek 04 czerwca rozpoczęliśmy główną część wyprawy. Z Arequipy pojechaliśmy przez przełęcz 4800 m n.p.m. do Chivay, a właściwie do miejscowości Yanque, w której ma swoja hacjendę rodzina Vellutino. Drogę, na którą wjechaliśmy po opuszczeniu Arequipy, Piero nazwał “class V”, bowiem z sześciu godzin jazdy tylko godzina wiodła po asfalcie, reszta zaś po szutrówce. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, więc i my po godzinie już żadnych niewygód nie odczuwaliśmy. Podroż przebiegła spokojnie na śmiechach i żartach. “Pisco team” w składzie Titek, Grzesiek, Andrzej i Findżi pili piwko i pisco (peruwiańska odmianę wódki z winogron), jak to mówili – żeby się znieczulić i nie cierpieć na chorobę wysokościową. Piero dzielnie to znosił, po którejś butelce z kolei zwrócił im tylko uwagę, że alkohol w nadmiarze, podobnie jak wysokość, rozrzedza krew i nie wiadomo co z takiej mieszanki wybuchowej może wyniknąć. Niespodziewanie podziałało to na naszych dzielnych exploratorów. Zaległa cisza i do przełęczy dotarliśm y spokojnie. Na przełęczy wszyscy wysiedli. Dało się odczuć że byliśmy tak wysoko. Dopóki siedzieliśmy w samochodzie było wszystko w porządku, jednak gdy trzeba było stanąć na nogach, nie mówiąc już o szybszym chodzeniu, to zaczynał się problem. Ogólnie wszyscy czuli się dobrze, byli tylko bardziej powolni i chwiejni niżnormalnie. Tylko Izerka po powrocie ze “strony”, “klapnęła” w samochodzie i poczuła się słabo. Pogoniliśmy wiec ekipę i ruszyliśmy w dół. Od razu jej się polepszyło. Ja za to tym razem, usiadłam na samym końcu busa i tak mnie zaczęło mulić, że musiałam się przesiąść. I gdyby droga trwała dłużej niż kwadrans mogłoby się to źle skończyć. Powody były dwa: wysokość i wertepy. Jak tylko się zatrzymaliśmy na dole, wszystko odpuściło. Miejsce w którym spaliśmy był bosko położone, tuż nad Dolina Colci. Rzeka rozpoczynała swój bieg niedużo powyżej, tworząc w dole malownicze serpentyny. Ceny też były boskie, w sam raz dla amerykańskich turystów, których Pieroi Gian Marco zawsze tu przywozili. Za span ie w namiocie płaciliśmy 5$/os ale nie mięliśmy innego wyjścia. Wszystko tu było ze sobą zbyt mocno powiązane, żeby się wyłamywać. Doszliśmy do wniosku, ze oszczędzać zaczniemy po odłączeniu się od grupy pływającej. Czas spędzaliśmy na oglądaniu ruin preinkaskich, leżących po drugiej stronie doliny, uzupełnianiu zapasów, kąpieli w gorących źródłach (kompleks basenów, wyglądający w okolicach miasteczka Chivay jak nie z tego świata, zbudowany został specjalnie dla turystów. Miejscowi tam tylko pracowali), oklejaniu samochodu i pontonu nalepkami sponsorów, marznięciu w nocy w namiotach, bo temperatura spadała poniżej zera, itp.
Na krawędzi kanionu
Do Huambo pojechaliśmy droga wiodącą wzdłuż Kanionu. Kurz był wszechobecny ale droga bardzo malownicza. Peru oprócz drogi Panamericana, niewiele ma dróg na których leży asfalt. Po drodze zatrzymywaliśmy się w co bardziej atrakcyjnych miejscach. Ci co mieli aparaty robili zdjęcia, potem z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Przy Cruz del Condor kondorów nie spotkaliśmy, bo było za późno. Z drugiej jednak strony po drodze było ich kilka, wiec cieszyliśmy się, że możemy obejrzeć to szczególne miejsce bez turystów, bo do godz. 9 podobno dzikie tłumy się tu przewijają. W Huambo przenocowaliśmy w Hostelu, w jednym pokoju 9-osobowym, za 5 sola od osoby. Ponieważ nie było tu knajpek, zamówiliśmy peruwiański obiad w sklepie, który prowadziła bardzo mila pani Susanita. Piero zamówił muły na 5 rano, ale sam stwierdził, że jest mało prawdopodobne, żeby na czas były gotowe. Wstaliśmy wiec przed 6 i zanim się pozbieraliśmy z bagażami, muły się zjawiły. Po śniadaniu u Susanity i zapakowaniu części rzeczy na osiołki , ruszyliśmy o 8 w dół. Poprzedniego dnia po ostatecznym przepakowaniu i zostawieniu w plecaku tylko najpotrzebniejszych rzeczy Piero zasiał we mnie ziarnko niepokoju pytaniem, czy ja z tym plecakiem mam zamiar wracać pod górę. Gdy potwierdziłam, zaczął się dopytywać, czy faktycznie przemyśleliśmy ta sprawę i czy nie chcemy jednak jakiegoś muła na powrót. Andrzejek oczywiście chętnie by z takiego ułatwienia skorzystał, jednak Grzesiek, jako góral z krwi i kości stanowczo odmówił. Powiedział, ze jak weźmiemy muła, to on z nami nie wraca. Zostały nam więc własne plecy.
Droga na dno
Początek w dół był bardzo przyjemny. Dokoła zielone tarasy, na których miejscowi uprawiają co tylko się da, rzeka płynącą niedaleko i mało słońca. Im dalej jednak tym ścieżka, wiodąca ostrymi zakosami po zboczach (podobnie jak w Kanionie Kolorado), stawała się coraz węższa, góry zmieniały swój wygląd na coraz bardziej dzikie i bezludne, i po trzech godzinach marszu mieliśmy jak okiem sięgnąć tylko łyse zbocza, od czasu do czasu z jakimś kaktusem. W dole (jakieś 500-1000 metrów w pionie), wiła się mała rzeczka. Od ciągłego złażenia bolały nogi i zaczynałam się obawiać jak my do tego Huambo wrócimy. Najgorsze były miejsca, gdzie ścieżka zacierała się na osuwiskach (były trzy takie miejsca na trasie). Trzeba było szybko i zdecydowanie przemieszczać się po śladach osób idących z przodu. W tych miejscach kijki trekingowe były bardzo przydatne. Andrzej kazał mi napisać, że on miał najtrudniej, bo nie dosyć, ze waży ponad 100 kg, a ścieżki miejscami były przystosowane dla zdecydowanie lżejszych, to jeszcze śla dy buta po których miał kroczyć miały rozmiar peruwiańskie 36, wiec jak on miał zmieścić swoje polskie 44? 36 centymetrów na ścieżce, a 8 nad przepaścią? Jest to trochę naciągane, bo przecież tymi ścieżkami chodzą muły, ale faktem jest, że w niektórych miejscach lepiej było nie patrzeć w dół.
Osiągneliśmy dno
Po siedmiu godzinach dotarliśmy do grani z której zobaczyliśmy Canco, małą oazę zieleni na dnie Kanionu. Piętnaście minut ostrego zejścia w dół i już byliśmy nad rzeką. W Canco mieszka 9 rodzin, hodują wszystko co im jest do życia potrzebne. Jak zwykle mili, uczynni i gościnni. Nad Colcą od razu zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli. Po włoskiej paście upichconej przez Piera i Diego, padliśmy na płazy do spania. Nie wiem czy dlatego, ze byliśmy tak wykończeni, czy może dlatego ze osiągnęliśmy pewien,bardzo ważny punkt programu, wszyscy spali do rana znakomicie. Woda w Colce była średnia i niezbyt ciepła. Można nawet powiedzieć zimna (coś między Białką a Dunajcem). W odróżnieniu jednak od naszych rzek, tu na brzegach wypływają co kilkanaście metrów gorące, siarkowe źródła, w których można zagrzać nogi po zimnej kąpieli. Finezja od razu po zejściu wyciągnął sieć i z Żurawiem zaczęli coś łowić. Piero i Diego tylko się z nich śmiali. Może mieli racje, bo po kilku ulepszeniach jedyne co udało im się wyłowić (po zostawieniu sieci w rzece na noc) to zaplątana żaba. Mieliśmy raz okazję zobaczyć, jak ni z tego ni z owego, z przeciwległego szczytu urwał się kawałek skały i pociągnął za sobą niewielką, ale robiącą olbrzymie wrażenie, lawinę kamieni. To jest dopiero żywioł. Lepiej sobie nie wyobrażać, ze jest się właśnie w trakcie pokonywania takiego źlebu, albo, że śpi się na drodze takiej skalnej lawiny.
Wodospady Jana Pawła
Do wodospadów Jana Pawła droga nie była taka prosta jak by to się mogło wydawać. Okazało się, że w jednym miejscu cześć źlebu obsunęła się i żeby dojść do górnej ścieżki, trzeba było się wspinać po ruchomym podłożu. Zrobiłam to dopiero za drugim podejściem, ale ze strachu i napięcia aż mi kilka łez w trakcie poleciało. Gdyby nie zapewnienia Piero, że mi pomoże to bym się nie zdecydowała. Najgorsza była myśl, ze schodzić będzie jeszcze trudniej. Bardzo się tego bałam, ale okazało się ze powrót był już o wiele prostszy, bo znaliśmy już trasę. Wodospady były malownicze, ale wiedząc ile to mnie zdrowia kosztowało, nie szłabym po raz drugi. Nie był to widok zapierający dech w piersiach, aczkolwiek bardzo ładny.
Powrót do Arequipy
Z chłopcami pożegnaliśmy się 07.07 o 12.30. W składzie: Izerka, Grzesiek, Andrzej i Ja ruszyliśmy w górę z zaciśniętymi zębami. Po pokonaniu w godzinę najostrzejszego podejścia do grań na którego pokonanie liczyliśmy conajmniej 2 godz., wiedzieliśmy już, ze nie będzie to takie straszne. Noc spędziliśmy w połowie drogi pod mostem, gdzie Grzesiek utopił w rzece naszą jedyną menażkę. Cale szczęście już po zagotowaniu wody na dzień następny. Bez wody moglibyśmy mieć niezłe problemy. WW III z krótkim miejscem WW IV który poznali dzień wcześniej wszyscy mogli robić z “zamkniętymi oczami”. Na drugi dzień ruszyliśmy o 6.30 i w południe byliśmy już w Huambo. Do AQP wracaliśmy w niedzielę, miejscowym autobusem, który te 150 czy 200 km jechał przez 7 godzin. Bagaże mieliśmy na dachu, sprawdzaliśmy wiec na każdym przystanku, czy ktoś z nimi nie odchodzi. Kierowca był bardzo miły, drogę znał dobrze i nie szarżował. Bez problemu, tylko trochę zgrzani dotarliśmydo Arequipy po godz. 16. Później dworca do hotelu, w któ rym zostawiliśmy rzeczy. Okazało się że spać tam nie możemy, bo nie maja wolnych pokoi, a na dodatek jeszcze nie było szefa, który nas znał, tylko jego pracownik – niekumaty Peruwiańczyk, z którym dogadywaliśmy się chyba przez 15 minut. Wszystko oczywiście dobrze się skończyło, plecaki nam wydali, przez znajomości opuścili nam cenę w innym hotelu (i to o wyższym standardzie. Dzisiaj, to jest 10.06 (poniedziałek), o 8.00 wieczorem ruszamy nocną linią do Cusco (autobus luksusowy, bez przystanków, z toaletą i barkiem).
Plany grópy kajakowej
Chłopcy z grupy kajakowej (Titek, Finezja, Luki, Gozdek i Żuraw) trochę zmodyfikowali plany. Od 7 -13 czerwca planują przepłynięcie głównego dopływu Colki (56 km). Na 14 czerwca chcą by7ć w AQP. Później Titiszon, Żuraw i Luki planują drugie spłyniecie Colci trzema kajakami (zostawiają sobie teraz jedzenie na miejscach noclegowych). Następnie chcą spłynąć drugi co do wielkości kanion Cotahuasi i jeśli im starczy czasu odcinek Apurimac. My jesteśmy umówieni na 15.06 z Finezja i Gozdkiem którzy po skończeniu pływania mają dołączyć do nas w Puno. Potem zamierzamy pojechać do La Paz, stolicy Boliwii. Ja i Izerka 23.06 będziemy z powrotem w AQP, bo 24.06 o 7.45 godz. mamy samolot do Limy. Nasz do Madrytu odlatuje ok. 20 wieczorem. W Berlinie mamy być około południa 26 czerwca.
Pozdrowienia Marta Jakubiec