Wyprawa do najgłębszego kanionu świata
Colca przepłynięta!
STRAJK. Dzisiaj mogliśmy zaś sobie pooglądać jak się w Peru strajkuje. Manifestacje zorganizowano przeciwko prywatyzacji, była to manifestacja pokojowa polegająca na tym, ze strajkował cały transport począwszy od taksówek, przez autobusy i pociągi. Znaleźli się niektórzy, chcący zarobić na obcokrajowcach i oferujący dojazd (oczywiście po wyższej cenie) w jakieś konkretne miejsce, ale my zdaliśmy się na własne nogi. I słusznie, bo w kilku miejscach po drodze widzieliśmy potłuczone szkło i kamienie obok, co świadczyło o tym, ze z “łamistrajkami” nie obchodzono się tu łagodnie.
Cusco 14.06.2002
Wszystko tu jest magiczne i wywiera na nas niesamowite wrażenie. U spotykanych ludzi nie widać żadnej zawiści, widać ze pieniądze odgrywają tu drugorzędna role. Wiadomo, ze każdy chciałby żyć na przyzwoitym poziomie, ale im jest tak daleko do naszej normalności, ze o tym nawet nie śnią marzyć. Maja za to to, czego brakuje nam – uśmiech i przyjaźń, otwartość i gościnność dla każdego, dobre słowo. Jesteśmy tu zupełnie obcy, co chwila jesteśmy w innym miejscu, a wszędzie czujemy się jak u siebie. Może to sprawia, ze chciałoby się tu wracać.
Pisac, Urubamba i “kopalnia” soli
Wczoraj mięliśmy bardzo napięty dzień. Odwiedziliśmy Pisac – najsłynniejszy peruwiański targ. Nie udało nam się tu przyjechać w dzień. targowy, ale i tak straganów było mnóstwo i można było kupić jakieś drobiazgi na prezenty. Gdybym miała kupę pieniędzy, to cały nasz dom urządziłabym po peruwiańsku, tak podobają mi się te ich kapy, naczynia itp. Po zakupach ruszyliśmy taksówką (które są tu tanie jak barszcz) na pobliskie ruiny. Rozciągał się stąd widok na cala dolinę Urubamby. Same ruiny były bardzo dobrze zachowane, można było obejrzeć ichniejsze pokoje, a nawet łaźnie. Andrzej śmiał się, ze już Inkowie znali kabiny prysznicowe i mieli nawet “wydłubane” w kamieniu miejsce na mydło. Szlakiem wiodącym przez Inkaski, górski tunel wróciliśmy do Pisac, skąd już autobusem pojechaliśmy dalej, do Urubamby. Od dworca do głównego ryneczku dostaliśmy się wąska droga, zapełniona po brzegi Indiankami, siedzącymi i sprzedającymi wszystko – począwszy od kilkunastu gatunków samych ziemniaków, kilku gatunków bananów, przeróżnych innych owoców, przez zboża w workach, kurczaki (idziemy, a tu setka kurczaków siedzi w samochodzie) i wielu jeszcze innych rzeczy. Miedzy tym wszystkim siedzieli ludzie, jedzący rękami prosto z patelni smażone ziemniaki albo jakieś dziwnie wyglądające mięsiwa. Środkiem zaś sunął sznur tych, którzy chcieli coś kupić lub po prostu przedost ać się na drugi koniec tego tłumu. Zjedliśmy bardzo smaczna rybkę w całkiem niezłych warunkach i z powodu małej ilości czasu udaliśmy się dwuosobowymi rikszami do pobliskich złóż soli zwanych Salinas. Spodziewałam się zobaczyć dziurę w ziemi, do której trzeba będzie wejść z latarkami, żeby coś zobaczyć. Okazało się jednak, ze Inkowie znaleźli sobie lepszy sposób na ta sól. Po wdrapaniu się dość stroma i wąska ścieżka we wskazanym przez miejscowe Indianki kierunku zza zakrętu wyłonił się dość osobliwy widok. Całe zbocze pokryte było tarasami, takimi na jakich uprawiają swoją ziemi aż po szczyty Andów. Tarasy te podzielone były na dość równe baseny w kształcie prostokątów, w których metodą wypłukiwania ta sól się zbierała. Z daleka wyglądało to jak ośnieżone zbocze, gdyż ściany i brzegi,a nawet ścieżki pokryte były solą. Udało nam się jeszcze zrobić zdjęcia, ale drogę powrotna odbywaliśmy już prawie w mroku. Wróciliśmy do naszego hostelu około 21.00, ale byłam tak zmęczona, ze wypiłam tylko herbatę i poszłam spać.
Canion Colca przepłynięty
Po południu zadzwoniłam do hotelu Solar w AQP, gdzie zostawiłam swój nieszczęsny paszport, żeby poprosić właściciela o przekazanie Finezji informacji. Okazało się, ze już dzisiaj maja być w hotelu, czyli skończyli pływanie Canionu Colci wcześniej o jeden dzień. Ponieważ będę dzwonić jeszcze raz, żeby osobiście porozmawiać z Finezją, zobliguję Łukiego do szybkiej relacji z przepłynięcia.
My jutro, bardzo wcześnie rano, jedziemy do Machu Picchu na dwa dni, wracamy pojutrze wieczorem i od razu nocnym autobusem udajemy się do Puno, gdzie mamy już spotkać się z Finezja i Gozdkiem. Dopiero stamtąd (jeśli internet będzie tam dostępny) będę mogła coś przesłać.
Marta – a propos. Przylepiła się do mnie tutejsza odmiana mojej ksywki Martówka. Chłopcy wołają teraz na mnie Martita.
Marta Jakubiec (Martówka)