Wyprawa do najgłębszego kanionu świata
Cel wyprawy osiągnięty – Colca przepłynięta!
Relacja Lukiego – jednego z kajakarzy z krakowskiego Klubu “Bystrze”, któy wraz z kolegami przepłynął słynny kanion Colka.
Canco, 7 czerwca 2002
W obozie pozostają: Żuraw, Dario, Titek, Finezja, Luki, oraz Piero i Diego. Dziewczyny pożegnaliśmy z łezką w oku. Wreszcie start … i pierwsze chwile na wodzie. Pierwsze kilometry nie zapowiadają tego, co nas czeka. Colca wita nas bystrzami klasy II, II+. Małe falki i niewielkie bystrza, liczne zakręty. Woda przyjemnie tryska na twarz, chłodzi pianki rozgrzane od słońca. Rzeka wciska się coraz bardziej w głąb canyonu. Po prawej i po lewej stornie wysokie skały. Liczne odcienie brązu i bieli mieszają się z czerwienią, tworząc niesamowite pejzaże. Co jakiś czas na stokach gór wysuszona roślinność. Odtąd takie widoki będą nam towarzyszyły aż do wypłynięcia z canyonu. Jedyna droga wydostania się z Colci, to droga w dół, innej możliwości już nie ma. Z prawej strony do Colci wpada Mamacocha. U jej ujścia tworzy się wyspa otoczona ze wszystkich stron wodą. Zatrzymujemy się tutaj na pierwszy biwak. Przed nami kilka godzin do zmierzchu. Zbieramy chrust, którego jest tutaj w bród (został naniesiony przez wodę, podczas pory deszczowej). Przygotowanie jedzenia okazuje się jednak niemożliwe. Wiatr, który zaczyna wiać w Canyonie około 14 (jest to tutaj codziennością) skutecznie uniemożliwia rozpalenie ogniska. Trzeba zatem czekać kilka godzin do zmierzchu. Żuraw i Finezja rozwijają sieć pragnąc złapać w nią kilka ryb – do końca kanionu udaje im się złapać jedynie kilka raków i jedna żabę! Wiatr w pewnym momencie staje się na tyle mocny, że porywa ponton, zakotwiczony przy brzegu. Ciska go na skały robiąc na nas piorunujące wrażenie. Po obfitym obiedzie pijemy Pisco (czyli koniak z białych winogron- narodowy napój Peruwiańczyków). Mamy wydzielone porcje na każdy dzień płynięcia. Idziemy spać pod mocno rozgwieżdżonym niebem. Przed nami dni pełne wrażeń.
8 czerwca 2002
Wstajemy wraz ze świtem. Jemy śniadanko w postaci płatków kukurydzianych i mleka z proszku. Przepływamy na druga stronę Mamacochy. Mamy zamiar dojść do jeziora z którego ona wypływa. Po przejściu około 350 metrów dochodzimy do miejsca, z którego nie możemy iść dalej. Okazuje się że rzeka wymyła olbrzymią ilość materiału skalnego. Wcześniej prowadziła wzdłuż niej ścieżka, teraz już nie istnieje. W miejscu tym powstała olbrzymia dziura, a poniżej zrobiła się głęboka cofka, która uniemożliwia dalszą wędrówkę. Decydujemy się wrócić do obozowiska, spłynąć kawałek rzeki i dostać się do jeziora od innej strony. Pakujemy ponton. Przed nami rzeka klasy II+, III. Dopływamy do kolejnego miejsca biwakowego. Zatrzymujemy się w miejscu gdzie pomiędzy kamieniami występują łachy piasku. Okazuje się to zarówno dobrodziejstwem (w nocy będzie się nam na nim dobrze spało) jak i przekleństwem (piasek zwiewany przez wiatr zasypuje obozowisko, nasze rzeczy). Wszystko jest w piachu. W końcu staje się to dla nas obojętne. Piasek pod nami i na nas, co za różnica. Idziemy oglądać miejsce, które będziemy płynąc za jakiś czas. Nosi ono nazwę “The Wall”. Po bardzo silnym trzęsieniu ziemi w zeszłym roku olbrzymia cześć skały zwaliła się w tym miejscu do rzeki. Spowodowało to powstanie jeziora, które sięgało aż do Canco (miejsca z którego rozpoczęliśmy płyniecie). W porze deszczowej rzeka przerwała ten naturalny wał, pozostawiając jego resztki po prawej stronie. Wyobraźcie sobie Sokolicę, zwaloną do Przełomu Dunajca, tarasującą jego przepływ. Skały po lewej wciąż groźnie wiszą nad tym miejscem, sugerując że nie wypowiedziały jeszcze ost atniego zdania. Piero opowiedział nam jak w tamtym roku obnosił to miejsce. Zaraz potem olbrzymi nawis skalny zwalił się znowu do Colki. Nam również przyjdzie go pokonać. Niestety nie możemy wszystkiego oglądnąć. Wspinamy się na pobliskie gruzowisko aby z góry zobaczyć drogę płynięcia. Na odcinku 1 km rzeka tworzy bystrza klasy IV, IV+. Dla pontonu trudność wzrasta do V, ze względu, na mocno zablokowane koryto. Po obiedzie z liofilizowanej żywności, gorącej herbacie i Pisco idziemy spać. W nocy budzą nas spadające kamienie, dokładnie na wysokości naszego obozowiska, lecz na szczęście po drugiej stronie rzeki. Widać iskry sypiące się spod lecących skał i słychać plusk wody. Na szczęście żaden kamień nie dolatuje do naszego miejsca spoczynku. Kiedy rozmawialiśmy z Piotrem Chmielińskim o Kanionie, ostrzegał nas przed takimi zdarzeniami. Można powiedzieć, że kanion sypiąc nam na głowę kamienie, gra z nami w rosyjska ruletkę. Przy czym to nie my dyktujemy reguły gry. Niepokój przed spadającymi kamieniami będzi e nam towarzyszyć aż do końca.
Zimne piwo (9 czerwca 2002)
Budzimy się wcześnie rano, a tu zaskoczenie. Woda w rzece jest brązowa. Opady deszczu nie wchodzą w grę (w Peru jest teraz pora sucha, czyli ichniejsza zima, więc lać nie powinno). Widocznie powyżej oderwały się skały. Woda powraca do naturalnego koloru głębokiej zieleni dopiero po kilku godzinach. Po śniadaniu w postaci okropnego musli na mleku w proszku, wyruszamy nad Jezioro Mamacocha. Ścieżka wije się stromo wzdłuż ścian kanionu. Skały co rusz obsypują się nam z pod nóg, grożąc w każdej chwili upadkiem z dużej wysokości. Wreszcie docieramy do krawędzi kanionu. Za nami pionowa przepaść. Przed nami rozległa równina. Idziemy doliną wulkanów po wyraźnej ścieżce, przez pustynie wysuszoną słońcem. Pod nogami chrupie bazalt. Po drodze mijamy olbrzymie kaktusy, jedyną roślinność w tym niegościnnym miejscu. Nagle docieramy do drogi. Duże zaskoczenie. Okazuje się że prowadzi ona do wioski Ayo. Na horyzoncie u podnóża gór widzimy kawałek zieleni – to tam mamy się dostać. Gdy docieramy do wioski kolejne zaskocz enie. Okazuje się ona bardziej cywilizowana od Canco. Nie dość że prowadzi do niej pylista droga, to w samym jej centrum istnieje rozległy placyk (z kościołem na środku), po bokach liczne domostwa wśród zieleni. Kolejne zaskoczenie, które zwala nas z nóg. Sklep zaopatrzony w świeże pieczywo, wszelkie inne artykuły … i zzzzzimene piwko! Wyobraźcie sobie pól dnia wędrówki po pustyni, kiedy słońce niemiłosiernie pali nasze skronie, ciepło bijące z góry i z dołu od skał, a tu nagle pijemy zimne piwko gaszące nasze pragnienie. Chyba najlepsze w moim życiu… Po chwili wesoło szumi nam w głowach. Rozmawiamy o Polsce i polityce. W drugim sklepie jemy zamówione drugie śniadanie w postaci bułeczek, jajka sadzonego i frytek. Wynajmujemy przewodnika, który ma nas zaprowadzić do celu dzisiejszej wyprawy – Jeziora Mamacocha. Ma on takie samo pojęcie o odległości jak nasi górale. Mieliśmy iść kilkadziesiąt minut, a jezioro miało być za górą. Okazuje się że idziemy dobrą godzinę, a jedna góra przeistacza się w kilkanaś cie. Wędrówkę rekompensuje widok który się nam ukazuje. Jezioro wcina się głęboko pomiędzy wzniesienia. Błękitna woda i otaczająca ją zieleń wydają się surrealistyczne. Koją zmęczone oczy. Zanim dotrzemy do jeziora oglądamy hielogrify na skałach, pozostawione tutaj przez Inków kilka wieków temu. Kąpiel nago w jeziorze szybko nas otrzeźwia i dodaje sił do dalszej wędrówki. Wracamy wraz z przewodnikiem do obozowiska. Uciekamy przed zapadającym zmrokiem. Zejście jest ostre, ale widok obozu dodaje nam nowych sił. Dochodzimy do obozowiska, kiedy robi się już ciemno. Nasz przewodnik zamienia się w rybaka. Skradając się wzdłuż brzegu, przy użyciu własnej sieci próbuje dostać się do miejsc gdzie bytują ryby. Do obiadu łapie kilka raków i małych pstrągów. Idziemy spać – noc jest tym razem spokojna. Nie słychać spadających kamieni. Przewodnik śpi przy ognisku, ogrzewając się jego ciepłem.
10 czerwca 2002
Wstajemy jak zwykle wraz ze świtem, czyli po godzinie 6. Pakujemy rzeczy, jemy śniadanie (tym razem ryby w konserwie i świeże bułeczki przyniesione z Ayo). Pakujemy ponton, ale nie przywiązujemy rzeczy – poniżej czeka nas pierwsza przenoska. Dla pontonu spłyniecie “The Wall”jest niemożliwe. Świeże, ostre jak brzytwa skały mogą w każdej chwili rozciąć ponton, zagrażając tym samym całej naszej wyprawie. Spływamy około 150 metrów poniżej obozowiska. Przed nami około 100 metrowa przenoska po śliskich skalach. Finezja i Żuraw przepływają to miejsce w kajakach. Nie mają z nim większych problemów. Jest to zakręt w lewo z kilkoma drogami płynięcia omijającymi skały i odwoje. Można płynąc z prawej lub lewej strony, a później na środek rzeki i do cofki po prawej. Po spłynięciu pomagają nam zapakować ponton.
Ponton jak piłeczka pinpongowa
Ruszamy dalej – musimy się załapać pontonem do cofki po lewej stronie rzeki (pod nawisem skalnym z którego co jakiś czas sypią się kamienie). Przed nami regularna V dla pontonu, bez możliwości obniesienia tego miejsca. Kajaki spływają pierwsze. Pokonują to miejsce manewrując pomiędzy odwojami i kamieniami. Teraz kolej na nas. Wychodzimy z lewej cofki, musimy się dostać na środek rzeki. Wiosłujemy mocno pod prąd, woda znosi nas na prawo – obracamy ponton w dół, ale siła wody jest bezwzględna. Ponton zostaje rzucony na skałę po prawej stornie rzeki, na której tworzy się groźna poduszka. Wpływamy na nią przodem, z duża prędkością. W założeniu mięliśmy ją zostawić po lewej stronie, rzeka okazała się jednak silniejsza. Rzucam się z Titkiem na przód raftu (wykonujemy tzw. high side), aby pontonu nie wywróciło przez plecy. Dario siedzący na rufie, zostaje wypłukany przez napierająca wodę – w końcu rzeka zrzuca nas z kamienia, a Piero wciąga Daria do pontonu. Ale to nie koniec niebezpieczeństw – ponton idzie bo kiem na skały w środku koryta rzek – za nimi kolejne bystrza. Mała prędkość, utrata sterowności kończy się załapaniem bokiem na te skały. Mamy prawidłowy przechył, czyli dno pontonu ustawione jest do nurtu – rzeka zatrzymuje nas jednak na kamieniu i przyciska do niego – tył pontonu wisi nad bystrzem, poniżej dziób szybuje w powietrzu. Piero krzyczy polecenia. Przejść na tył raftu i odciążyć przód. Przełażę na prawą, dolną burtę pontonu jak po pionowej ścianie. Pod nami kipiel. Nic to nie daje – każe mi wrócić. Próbujemy zrzucić ponton w inny sposób – emocje sięgają zenitu. W końcu razem z Titkiem udajemy się na tył pontonu, a Piero wskakuje na skałę i próbuje nas uwolnić z tej pułapki – minuty stają się godzinami. Ponton uwalnia się wreszcie z pułapki. Zrzucony ze skały na gwałtowny nurt, odwraca się w lewą stronę. Uderza w ostrą skałę znajdująca się metr poniżej. Zderzenie jest tak silne że momentalnie obraca ponton – tym razem w lewo. Siła odśrodkowa powoduje że wylatuję z pontonu jak bezwładna lalka, ro biąc klasycznego fikołka przez plecy wprost do wody. Na szczęście ponton jest tuż przy mnie. Dario pomaga mi się wdrapać do niego. Pozostali mocno wiosłują do najbliższej cofki. Udało się. Nareszcie chwila odpoczynku. Za nami V dla pontonu (dla kajaków to IV, IV+). Dalej płyniemy po bystrzach klasy IV, IV+ zatrzymując się w każdej większej cofce. Olbrzymie fale, wrzucające do pontonu “hektolitry” wody, duże odwoje, gigantyczne skały zatopione w rzece. Niesamowite przeżycie. Po drodze mijamy miejsca w których czuć zgniłymi jajkami – to siarkowodór wydobywający się z głębi ziemi. Rejon przez który przepływamy, jest bardzo aktywny sejsmicznie: wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i gorące źródła, są tutaj naturalnymi zjawiskami. Pozostawiamy za sobą spory odcinek rzeki – przed nami jeszcze kilka rapidów. W każdej większej cofce zatrzymujemy się aby oglądnąć dalszy odcinek rzeki. Po chwili wpływamy do cofki, gdzie z góry z pośród skał spada na nas gorąca woda. Biel miesza się tutaj z zielenią – abstrakcja w cudownej oprawie.
Nocleg na rapidzie
Mijamy skalista bramę, gdzie ściany kanionu zwężają się do około 13 metrów i dalej przed siebie. Zatrzymujemy się w cofce po lewej stronie rzeki. Przed nami rapid zwany “Canoandes”.Przepływamy go przy asekuracji z brzegu, pokonując na środku olbrzymi odwój. Jeszcze kilka metrów i zatrzymujemy się na biwaku, w środkowej części rapidu (w miejscu gdzie wiele lat temu biwakowali uczestnicy wyprawy Canoandes 79). Żuraw i Diego spływają odwój, Finezja go obnosi. Za nami dzień pełen wrażeń – przed nami nowe problemy do przezwyciężenia. Gwiazdy mocno świeca nad naszymi głowami, rzeka przyjemnie szumi kołysząc nas do snu…
11 czerwca 2002
Pobudka, śniadanko i rozgrzewka wcześnie rano stają się dla nas codziennością. Zamiana na kajakach. Tym razem Ja i Titek będziemy na nich płynąc. Żuraw, Finezja, Dario i Piero płyną na pontonie. Przed nami druga cześć “Rapidu Canoandes”. Titek płynie pierwszy. Spływa go po lewej stronie, omijając pierwsze skały językiem wody poniżej odwoju. Jednak znosi go na podmytą skałę, wywraca i dociska do niej. Próbuje wstać eskimoską. Nie udaje się raz, drugi… kabina. Diego, który płynie za nim, pomaga mu się wyłapać. Wszystko OK. Teraz kolej na mnie.. Wyjście z prawej cofki, promowanie na środek rzeki – mijam pierwsze bystrza i odwoje. Obieram inna drogę płynięcia. Uderzam na prawo, jest tam wąski przesmyk. Pokonuje go po uprzednim zatrzymaniu kajaka w cofce powyżej. Kilka pociągnięć wiosłem i jestem na dole. Udało się. Teraz ponton. Decyzją Piera linujemy go, zapobiegając tym samym ewentualnym konsekwencją popełnienia w tym miejscu błędu. Oceniamy ten rapid na IV.
Druga kabina Titka
Za rapidem kolejne trudne miejsca. Zakręt w lewo, spory spadek, duże odwoje za kamieniami i zwężenie kanionu. Woda kotłuje się niemiłosiernie. Diego płynie pierwszy, za nim ponton, a następnie Ja i Titek. Titek wpada do dużego odwoju, po prawej stronie. Ostra walka z rozszalałą rzeką – kabina. Czekam około 100 metrów poniżej, w końcu płynie wiosło (wrzucam je do cofki), kajak (wyłapuje go Diego ) i Titek. Podaję mu dzióbek mojego kajaka, holowanie do pobliskiej cofki. Na szczęście wszystko OK. Wiosło Titka zostaje w cofce dużo powyżej miejsca w którym jesteśmy. Nie ma możliwości dostania się tam z brzegu, ponieważ otaczają nas pionowe ściany. W końcu po licznych próbach i pływaniu z cofki do cofki Diego dostaje się do wiosła. Dalej rzeka płynie już spokojniej, bystrza klasy III, III+. Dopływamy do najwęższej części kanionu. Z prawej i z lewej strony pionowe ściany, oraz nikłe światło sączące się z góry. Rzeka ma tutaj około 3 metrów szerokości, a głębokość sięga do 30. Lunch na skałach, krótki odpoczynek i znowu płyniemy. Trudność rzeki III, IV. Przed nami Wodospady Kondora. Woda spada tutaj z olbrzymiej wysokości kilkoma kaskadami. Codziennie rano kondory przylatują w to miejsce, aby schłodzić się w jego bryzie. Kondory cały czas nam towarzyszą. Krążą nad nami, pokazując swoją wielkość i majestat. Prawdziwi królowie doliny.
Njagłębsza część Canyonu
Dalej najgłębsza cześć canyonu. Ściany wznoszą się tutaj na ponad 3400 metrów. Przepiękne widoki. Warstwy skalne ułożone są pionowo w kolorze czerwieni, brązu i bieli. Kolejny rapid. Bez nazwy. Pokonujemy go przepływając środkiem rzeki, uważając, aby nie zalogować się do odwojów po prawej i lewej stronie. Po kilku godzinach wiosłowania krótki postój. Tym razem w planach mamy trekking. Idziemy do wąskiego canioniku. Wdrapujemy się po śliskich i mokrych skałach coraz głębiej w jego koryto. Po około 300 metrach drogę zagradzają nam kamienie. Piero chciał nam pokazać wodospad, ale już nie istnieje. Wracamy. Tym razem przed nami Canion Czekoladowy. Przypomina on czekoladę w każdym wydaniu, z nadzieniem i bez, białą i brązową – aż chce się jeść. Co zresztą czynimy jedząc czekoladę wyciągniętą z wodoszczelnych worków.
Biwak Moskitów
Kilka kilometrów poniżej zatrzymujemy się na kolejnym biwaku nazywany zgryźliwie “biwakiem Moskitów”. Po chwili okazuje się że nazwa jest adekwatna do rzeczywistości. Otaczają nas roje małych muszek (w Polsce nazywamy je Skurwonkami), takich jak na Białce, tylko trzy razy większych. Kąsały nas one na każdym biwaku, ale tutaj jest ich niewyobrażalna ilość. Wieczór wypełniamy na rozmowie “Jak kaloryczne są skurwoniki, które można było przez przypadek połknąć.
12 czerwca 2002
Przed nami najtrudniejsza cześć Canyonu – kilka rapidów o klasie trudności IV, IV+, V, oraz Rapidy Reparaza i “Disaster”
Rapid I
Finezja startuje z cofki po prawej stronie rzeki , przepływa pierwszą falkę odwojową i płynie na lewa stronę. Chciał zostawić niższy odwój po prawej stronie, kajak jednak zawadza o jego końcówkę – krótka walka, na szczęście owocna. Odwój wypuszcza go ze swych objęć. Żuraw przepływa to miejsce bez problemów. Teraz ponton. Start z prawej strony, dziobem pod prąd. Falkę odwojową przepływamy pod katem 45 stopni. Kierujemy raft na prawa stronę – ponton wysoko podskakuje do góry. Odwój zostawiamy po prawej stronie, spływając bocznym językiem. Dalej czeka nas ominięcie kamienia na środku rzeki o wielkości małego domku jednorodzinnego. Tworzy się przed nim bąbel powietrza (możliwość wywrócenia pontonu i przyciśnięcia do przeszkody jest bardzo duża). Zostawiamy go po prawej. Dalej zakręt w prawo z woda napierająca na brzeg. Uderzamy w skałę. Nie zdążyliśmy wytrącić prędkości. Odbija nas w stronę środka rzeki – na szczęście wszystko OK. Pierwszy rapid zaliczony.
Rapid II – “Cholo”
Kilkadziesiąt metrów poniżej. Został tak nazwany na cześć wujka Piera, który zginął w kanionie. Wiele lat temu, wraz z kilkoma osobami, próbował on pokonać kanion w porze deszczowej. Nie udało się. Już w Canco ponton się wywrócił. Uratowała się tylko jedna osoba. Wuja Piera nigdy nie odnaleziono, a ponton został znaleziony właśnie w tym miejscu. Do tej poru jego strzępy można zauważyć pod rozłożystym drzewem na lewej stronie kanionu, przysypany przez kamienie. Teraz to miejsce jest około 8 metrów powyżej lustra wody! Smutne świadectwo tragicznej historii i prawdziwa refleksja nad siła i potęgą wody. Findzi i Żuraw przepływają ten rapid po prawej stronie, ratując się przed wywrotką licznymi podpórkami. Jest tutaj dużo skośnych odwojów. Pontonem wypływamy z lewej strony później przez środek rzeki i duże skośne odwoje – szprycą na prawą stronę (omijając po drodze duże skały).
Wariant III – Walczymy o życie
Rapid III
Bbez nazwy. Oceniamy na około IV, IV+ dla pontonu. Jest to zakręt w lewo, a późnej w prawo duża eska. Kajaki przepływają pierwsze. Findżi, Żuraw i Diego asekurują nas z brzegu. Z Pierem dyskutujemy na temat możliwości płynięcia tego miejsca pontonem.
I wariant
Płyniemy środkiem a następnie pomiędzy kamieniami na prawa stronę rzeki. Mamy załapać się pontonem do cofki po prawej stronie, wytrącając prędkość. Potem promować się na lewą stronę omijając odwój na środku, oraz olbrzymia skałę, po prawej stronie rzeki. Tam idzie większa cześć nurtu, rozbijając się o niego na dwie strony (z prawej strony nie jesteśmy w stanie zobaczyć co się dzieje za tym kamieniem)
II wariant…
Nie załapujemy się do cofki po prawej stronie, znosi nas do odwoju na środku rzeki. Łapiemy się do tego odwoju, staramy się wydostać z niego, promując się na prawą stronę (zostawiając olbrzymi głaz po prawej).
III wariant
I znowu nie załapujemy się do cofki, znosi nas na tę skałę . Ponton się wywraca a my walczymy o życie. Płyniemy. Wychodzimy na środek, wiosłujemy na prawo, do prawej cofki. Po chwili widzimy, że nurt jest jednak zbyt silny i się tam nie dostaniemy. Zmiana decyzji, płyniemy na lewą stronę rzeki mocno wiosłując w tył, omijamy odwój na środku i zostawimy wszystko po prawej. Takiego wariantu nie omawialiśmy. Ponton okazał się sprytniejszy od nas, wybierając inna drogę.
Rapid IV
Płyniemy po prawej stronie, przez niewielki odwój, pomiędzy stromą ścianą a kamieniem na środku.
Rapid V
Płyniemy z rozpędu bez oglądania. Z prawej strony prosto pomiędzy dwa kamienia, za nimi mamy odbić w prawą stronę. Nurt jest jednak silny – znosi nas na kamień przed nami. Wpadamy na niego dziobem (Ja i Titek rzucamy się na przód), ponton obraca się dziobem w lewo odbijając się od skały. Pomagamy mu obrócić się dziobem pod prąd, ale nurt znowu nas porywa, ciskając tym razem na skałę po prawej stronie. Wpadamy na nią tyłem, wszyscy lądują w środku pontonu, znowu się od niej odbijamy tym razem na środek rzeki. Jednym słowem spływamy to miejsce jak piłeczka bilardowa, odbijając się od ściany do ściany i zmieniając gwałtownie kierunek płynięcia.
Rapid VI – “Reparaza”
Rapid ten okazuje się zupełnie zawalony. Brak możliwości bezpiecznego płynięcia. Olbrzymie skały oderwały się od ścian kanionu tarasując przepływ. Woda wciska się pod kamienie tworząc liczne syfony. Brak możliwości zobaczenia drogi płynięcia, ponieważ zasłania ją olbrzymia skała na środku rzeki. Brak możliwości dojścia do tego miejsca. Obnosimy to miejsce po lewej stronie. Rozpakowujemy ponton. Wykorzystujemy raft jako pomost przez który przenosimy rzeczy. Pod nogami wiry. Przenoska była bardzo trudna i niebezpieczna. Skakanie po śliskich kamieniach, kiedy pod nogami widzi się wodę, przeciekającą pod kamieniami i tworzącą syfony, nie należy do przyjemności. Trwała około 1,5 godziny. A jeszcze do tego skurwonki, które korzystając z okazji że jesteśmy bezbronni i zajęci własnymi sprawami, strasznie nas pogryzły. Dalej wciąganie kajaków i pontonu na duże skały tarasujące przepływ rzeki. Start po lewej stronie na wzburzonej rzece. Przed nami niewielki odwój i rzeka znowu staje się spokojna. Silny wiatr wiej e prosto w twarz, czujemy się jak na morzu, kiedy szczyty fal porywane są przez wiatr i unoszone daleko na brzeg. Słońce świeci prosto w twarz, stwarzając przepiękne refleksy świetlne na wodzie. Kilka kilometrów dalej rozbijamy nasz ostatni obóz. Zmęczeni, zasypiamy tego dnia bardzo szybko.
13 czerwca 2002 – Przed nami “Canyon Polaków”
Okazuje się, że również tego miejsca nie da się przepłynąć zarówno w kajaku jak i na pontonie. Obnoska po prawej stronie rzeki. I tym razem okazała się ona bardzo trudna. Wszystkie rzeczy musieliśmy przenosić po wąskiej, stromej ścianie po prawej stronie kanionu na około 100 m. Ponton również trzeba było wyciągnąć na te skały i przetransportować go do miejsca, gdzie będziemy płynąć. Start z cofki po prawej stronie i przepłynięcie dalszego, końcowego odcinka Canyonu dla kajaków odbył się bez większych problemów. Trawers na środek, spłyniecie pierwszego języka pod katem 45 stopni (w lewo), później mocne wiosłowanie pomiędzy dwoma dużymi kamieniami i kolejna szpryca w dół. Miejsce to dostarczyło Mnie i Titkowi wielu emocji. Ponton miał o wiele więcej trudności z pokonaniem tego miejsca. Start z prawej, próba przedostania pomiędzy dwoma kamieniami okazała się owocna, dalej jednak rzeka pokazała na co ją stać. Finezja wraz z pagajem zostaje wyciągnięty przez nurt z pontonu, ostra jazda po płytkich skałach zr zuca go wreszcie na spokojna wodę. Tam wyłapuje się na kajak. Żuraw i Piero również zostają wymyci z pontonu, na szczęście szybko się na niego wciągają. Zaraz potem ponton blokuje się na skalach. Krótka walka z rzeką – udało się – ponton płynie w dół. Jeszcze kilka kilometrów wiosłowania, kilkadziesiąt zakrętów i spaleni przez słońce, smagani przez wiatr, pogryzieni przez skurwonki wypływamy wreszcie z Canyonu na górny odcinek Mayes….
Płyniemy rozluźnieni i weseli. Nagle wpadam do dużego odwoju po prawej stronie rzeki. Za mną płynie Diego, słyszę jego ostrzegawczy gwizd. Titek daleko w tyle. Próbuję się z niego wydostać wiosłując to w przód to w tył – bez szans. Myślę już o tym jak dużo czasu będę musiał w nim spędzić, zanim chłopaki rzucą mi rzutkę. Na szczęście udaje mi się skierować dziób kajaka lekko w dół rzeki. Kilka pociągnięć do tylu i piękną świeczką przez plecy, odwój mnie wypluwa.
Wreszcei koniec
Ściągamy śmierdzące pianki i czekamy kilka godzin na samochód. W końcu jest, a wraz z nim zimne piwko prosto z lodu – nektar bogów. Pakujemy sprzęt. Jedziemy tego samego dnia do Arequipy. Docieramy do niej około 22, po drodze zjadając gorący obiad. Jesteśmy o dzień wcześniej niż planowaliśmy. To dobrze. Odpoczniemy, a wyjazd będzie nas mniej kosztował. Pierwszy prysznic od przeszło 10 dni przyjemnie koi i pozwala szybko zasnąć
Arequipa, 14 czerwca 2002
Odpoczywamy. Okazuje się ze w Arequipie trwa protest przeciwko prywatyzacji państwowej firmy, która ma tutaj monopol na przesyłanie i dystrybucje wody, głównego źródła życia w tym kraju. Ludzie nie chcą prywatyzacji obawiając się że prywatne firmy, bez kontroli państwa będą wykorzystywały swoją pozycje. Tłumy ludzi wędrują ulicami Arequipy, palą opony na każdym skrzyżowaniu, rozbierają brukowana ulice. Policja walczy z nimi gazem łzawiącym. Wieczorem oglądamy efekty bitwy w postaci zniszczonych witryn sklepów, banków, uszkodzonych bankomatów.
15 czerwca 2002
Nie ma możliwości wydostania się z Arequipy, dalej trwa strajk. Finezja i Dario muszą odłożyć swoją wycieczkę, do stolicy Boliwii na następny dzień. Ja (Łuki), Titek i Żuraw zdecydowaliśmy się przepłynąć Canyon jeszcze raz – tym razem w trzy dni tylko na kajakach. Wyruszamy jutro. Przed nami dwa dni drogi (jeden dzień na dojazd, drugi na zejście do Canyonu), a później trzy dni na wodzie. Zabieramy tylko śpiwory, cieple rzeczy na przebranie i jedzenie. Trzymajcie kciuki – odezwę się za colca dni…
Łukasz Pająk (Łuki)