Canion Colca 2002 – Alpy
Rozgrzewka przed Colcą
Alpy – rozgrzewka przed Colcą
Rok przygotowań do wyprawy Colca Canion 2002 za nami. Przed nami ostatnie większe pływanie przed wyjazdem. Już wiadomo ze z początkowej grupy 12 osób, tylko 8 będzie dane zobaczyć to o czy mażą wszyscy. Życie wyeliminowało takie tuzy jak: Darecki, Chrzano, Rico no i mnie czyli kierownika. Z tym że mnie może uda się pojechać tam w przyszłym w innym towarzystwie. Ale o tem po tem?
Soca
Na razie wszyscy, i ci którzy jadą i ci którzy z bólem serca zostają, zebrali się nad rzeka Socia na Słowenii. Pogoda dopisuje, sceneria bajkowa. Dokoła góry u podnóża których płynie jedna z ciekawszych rzek górskich. Jest tu czego dusza zapragnie. Cała skala trudności. Poziom wody średni, czyli optymalny. Zaczynamy pływanie całą grupą odcinek o trudności WW III do IV. Na końcu ma być naturalny tor na którym rozgrywane są zawody kajakowe o WW IV do V. Rzeka jest cudowna. Liczne, porozrzucane w nurcie kamienie wymagają nieustannego manewrowania, dużej uwagi i umiejętności technicznych. Wszyscy świetnie się bawili. Przed torem krótki postój, zwarcie szeregów i do przodu. Kończy się dużym rozlewiskiem, którego nie wolno przegapić. Dalej są na mapie zaznaczone trzy “x-sy”, czyli miejsca o skrajnej trudności, w zasadzie niespływalne. Na brzegu stoi krzyż postawiony przez bliskich tych, którym nie udało się w porę zatrzymać. My zatrzymujemy się w porę i po trzech godzinach płynięcia kończymy na dzisiaj. Rzeka na tym odcinku wpada w głęboki wąwóz. Koryto zawalone jest , rozsianymi nieregularnie, dużymi głazami, po których bądź częściej pod którymi przewala się w dół. Problemem są tutaj właśnie liczne syfony i bardzo duży spadek rzeki. Titek, Żuraw i Łuki jakoś tak z ciekawością i z zainteresowaniem przeszli się kawałek brzegiem w dół “x-sów”, przyglądając się im uważnie. Po chwili wrócili coś między sobą gadając
Nawodniony obiadek i trze “X-sy
Wróciliśmy na kamping w górze rzeki. Jednym z celów wyjazdu było przetestowanie żywności liofilozowanej, czyli odwodnionej którą zabieramy ze sobą na wyprawę. Jej podstawowa zaleta to mała waga i objętość. Cechy bardzo ważne przy obciążaniu pontonu, który im ma mniej bagażu tym jest bardziej sterowny a przez to bezpieczniejszy. Na Colce każdy kilogram zabrany ze sobą będzie miał znaczenie. Pierwsze próby upichcenia z “tego” obiadu dla ok. 10 osób przebiegły pomyślnie. Smaku wyszukanego to ta papka nie miała ale dało się zjeść i nawet najeść. Podczas dyskusji o planach na dzień następny okazało się że chłopcy, czyli Titek, Finezja, Żuraw i Łuki, mają chrapkę na te trzy “X-sy”. Po dłuższej dyskusji i rozważaniach nad wpływem poziomu wody na trudność rzeki, kłapiących odwojach i wciągających syfonach stanęło na tym, że każdy jest kowalem własnego losu, a chłopcom takie przeżycie będzie na pewno pomocne w Peru. Rano zawieźliśmy chłopaków na początek “X-sów” a sami zjechaliśmy ok. 2 km w dół rzeki na odcinek o trudności II do IV. Nam poszło bez problemów. Bardziej męczące było dostanie się nad rzekę. Trzeba było iść bardzo stromą ścieżką w dół do dna kanionu, w pełnym ekwipunku kajakowym, przy niemiłosiernie palącym słońcu. Płynęliśmy powoli, licząc na dogonienie nas przez chłopaków. Rzeka przepiękna z olbrzymią ilością cofek, cofeczek, różnej wielkości progów wymarzona do zabawy.
Jak hartowała się stal
Pod koniec odcinka dogonili nas chłopcy już rozluźnieni i zadowoleni z siebie. Wszystko poszło dobrze.Mówili że jeszcze nigdy w życiu nie byli tak skoncentrowani. Prowadził jak zwykle Titiszon. To on brał na siebie ciężar pierwszego przepłynięcia. Płynęli ostrożnie, powoli. Za każdym razem kiedy horyzont urywał im się przed nosem i nie można było zobaczyć co jest poniżej krawędzi z której spada woda, czy nie ma na dole miejsca do którego można by było bezpiecznie dopłynąć, zatrzymać się i rozeznać co dalej, zatrzymywali się. Wysiadali z kajaków i leźli po głaziorach w dół. Oglądali miejsce, wybierali warianty płynięcia. Titiszon wsiadał do kajaka i sam sprawdzał czy to co sobie wymyślili, da się wprowadzić w życie. Pozostali w razie potrzeby asekurowali go z głazów rzutkami (tu konieczne ukłony i podziękowania dla Dareckiego i jego Pro Kajak-a za dosprzętowienie. www.prokajak.com) . Każdy miał jakąś przygodę. Były eskimoski w akcji, były zaklinowania kajaka między głazami, i była też wzajemna pomoc i asekuracja. Każdy, każdego pilnował. Każdy odpowiadał za każdego. Przepłynięcie odcinka ok.. 2 km zajęło im kilka godzin. Dotarli do nas wypompowani ale zadowoleni., bo mieli z czego.
Dolina Valsesia
Przed spotkaniem nad Socą kilku z nas, na których nie ciążyły tak liczne obowiązki, wcześniej wybrało się na kajakowanie. Celem, do którego dotarliśmy po 23 godzinach jazdy z Krakowa, była Dolina Valsesi w Alpach Włoskich , niedaleko granicy z Francją. Najważniejszy wskaźnik powodzenia każdego wyjazdu na rzeki górskie, czyli poziom wody w tamtejszych rzekach był bliski niskiego. W przypadku Sesi i Sermenzy nie było to optymalne, ale pływać się dało i to jak.!! Na początek rozdziewiczyliśmy Fiume Sesie. Po rekonesansie samochodowym i oglądnięciu co ciekawszych “momentów”, rozpoczęliśmy płynięcie od miejscowości Piode, poniżej ładnych iksików. Do pokonania mieliśmy ok. 13 km o WW od II+ z kilkoma miejscami IV i IV+. Płynęliśmy w składzie: Titiszon, Żuraw, Kaczor z Gdańska zabrany w celu zapełnienia wolnego miejsca w samochodzie i obniżenia kosztów, oraz Ja czyli Tomanek (wtedy jeszcze kierownik wyprawy). W przeciwieństwie do Słowenii we Włoszech było zimno, a i woda w rzece pochodzenia lodowcowego do najcieplejszych nie należała więc i wymarzliśmy trochę. Temperaturę łapaliśmy na kilku ciekawych “momentach gdzie trzeba było nieźle się sprężać, chcąc wyjść bez szwanku. Oj przydały nam się nowe ciepłe ubranka od Walerka (naszego kolegi mającego firmę zajmującą się między innymi szyciem specjalistycznych ubrań z różnych ciekawych materiałów www.kwark.pl) Zwłaszcza pokonywanie kilku niezbyt głębokich , ale trudnych technicznie wąwozików podgrzewało temperaturę ciała. Jedno miejsce musieliśmy nawet obnieść. Do takiej wielkiej studni ze sterczącym pośrodku głaziorem żaden z nas nie chciał się władować. Obnoska po lewej stronie, dosyć męcząca, bo wymagająca wdrapania się z kajakami na dosyć wysokie skały. Zejście do wody też nie lepsze. Na koniec musieliśmy pokonać jeszcze nie do końca rozeznany, bo częściowo schowany za zakrętem odwój. Oczywiście pierwszy popłynął Titiszon. Widzieliśmy tylko jak spada z progu w dół do odwoju. Coś go tam przytrzymało, chwilę migało nam jego wiosło, później kajak zrobił śliczną świeczkę i wyskoczył z płapki, niknąc nam z jego właścicielem za załomem. Cóż było robić. Po kolei wsiadaliśmy w kajaki i pokonywaliśmy ten “odwoik” z różnym szczęściem, ale skutecznie.
Sermenza
Nocowaliśmy nad rzeką na ślicznie położonym i nie drogim polu namiotowym firmy rafciarskiej z bardzo miłą obsługą (41, 18-Fox przy swoim zepsutym samochodzie). Oni też polecili nam do spłynięcia drugą rzekę – Sermenze. Do spłynięcia wytypowany został odcinek ok. 5 km o WW IV, V, IV i dwa razy miejsca oznaczone !!. Start w miejscowości Boccioleto Żeby wreszcie było się czym pochwalić tym razem wybrałem rolę fotoreporter dzięki czemu nie muszę się teraz wysilać w opisywaniu rzeki. Można ją zobaczyć na zdjęciach. Chłopcy mieli tam w ostatnim kanionie pewne problemy Titiszon “załapał” się do niezbyt wielkiego, ale bardzo silnie trzymającego odwoju, z którego udało mu się wyjąć, albo raczej z którego został wyciągnięty, przez skądinąd bardzo sympatycznego Szkota o ksywce Fox, który dołączył do grupy pływającej. Ten sam problem, chwilę później miał Żuraw . I też bez pomocy z zewnątrz się nie obeszło. Znowu dużo wrażeń i satysfakcji.
Noce – Gdzie podziało się jezioro?
Z Doliny Valsesia przejechaliśmy, nad znaną każdemu kto para się w środowisku studenckim kajakarstwem górskim, rzekę Noce płynącą niedaleko Trento. Tutaj szok. Było jezioro i nie ma jeziora. Została po nim olbrzymia dziura. A przecież pływanie po Noce kończyło się z reguły w nim. Przybyło nam około 3 kilometrów rzeki. Tego się nikt nie spodziewał. No i oczywiście ponieważ trzeba było to uwiecznić, a nikt nie chciał dobrowolnie zrezygnować z pływania, nastąpiło losowanie. I jak w 99 % tego typu przypadkach padło na mnie. No ale są chociaż zdjęcia
Z braku czasu do pływania wybrany został odcinek ok. 7 km, tuż przed jeziorem, zaraz poniżej naturalnego toru kajakowego na którym rozgrywane były w 1993 roku Mistrzostwa Świata. Trudność WW III+, IV z tym że zanim Noce wpada do jeziora którego teraz nie było przebija się przez głęboki wąwóz gdzie są mocne miejsca I oczywiście w taką ostrą “eskę” z głębokim odwojem wpakował się Titiszon. Tym razem (czyli jak zwykle) postąpił zgodnie z zasadami. Pofatygował się obejrzeć to miejsce, doszedł do wniosku że potrzebna będzie asekuracja. Mało tego. Zorganizował ją w osobach Żurawia, który na ten moment został “żabą” i Kaczora który tą “żabę” trzymał na uwięzi. I bardzo dobrze. Bo jak już zaczął płynąć to skończył bardzo szybko w tym odwoju. Pomieliło go tam dosyć długo i nie puściło. Zrobił kabinę i dobrze że skorzystał z pomocy kolegów stojących na asekuracji, bo mogło być źle. Kajak popłynął sobie w dół jakieś 2 kilometry zanim go dogonił. Asekurował go Kaczor, dzielnie pokonując samotnie ostatnie trudne metry Noce. Koniec pływania nastąpił w niesamowitej scenerii, na dnie jeziora. Krajobraz iście księżycowy. Dosyć abstrakcyjnie wyglądała nasza Omega w tym miejscu. Na koniec Titiszon wykonał gest zwycięstwa i pojechaliśmy tam gdzie zaczyna się moja opowieść, czyli nad Sosie do Słowenii.
Tomasz Jakubiec (Tomanek), Kraków, maj 2002