Obchody 25–lecia przepłynięcia Colci

W maju 2006 roku minęło 25 lat od przepłynięcia po raz pierwszy przez naszą bystrzycką wyprawę kanionu Colca w Peru. Przez te lata temat Colci “zdarł” się, jak wielokrotnie słuchana, płyta winylowa, ciągle jednak powraca między innymi za sprawą członków “Canoandes ‘79”, którzy dążą do tego, aby ich dokonanie sprzed ćwierć wieku nabierało nowych, wymiernych dla Polski, Polaków oraz mieszkańców doliny Colci korzyści. W przeciwieństwie do większości uczestników podobnych przedsięwzięć nie pozostali obojętni na jego dalsze losy. Czynnie angażują się w rozwój tego regionu Peru, pomoc dla mieszkańców doliny, przy okazji dbają aby pamięć o ich wyczynie nie była zapomniana oraz nie została przywłaszczona przez innych. Okazją do podsumowania tych działań były zorganizowane przez uczestników wyprawy “Canoandes ‘79” w maju 2006 w Peru obchody 25-lecia zdobycia kanionu. Razem z Martą miałem okazję brać w nich udział jako reprezentant “młodego” bystrzackiego pokolenia.

Jak zwykle, wszystko, co organizowane jest przez Piotra Chmielińskiego, tak i te trwające ponad tydzień obchody, zaplanowane zostały co do minuty z perfekcyjną dokładnością (każdy dostał do ręki szczegółowy plan – do wykucia na blachę i zrealizowania). Trzeba się było nieźle sprężać, żeby za nimi nadążyć (za Piotrem jak i jego programem).

Zaczęło się od stolicy regionu Arequipy, gdzie w siedzibie Urzędu Miasta dokonano uroczystego otwarcia wystawy zdjęć poświęconych „Canoandes ‘79”. Przemawiali najważniejsi goście – Gubernator Okręgu, Prezydent Areguipy, Konsul Polski oraz kierownik wyprawy Andrzej Piętowski. Potem standardowe tańce regionalne, przecięcie wstęgi i wystawa otwarta. Uroczystość utrwalana była przez przedstawicieli wszystkich peruwiańskich mediów: stacji telewizyjnych, radiowych i gazet.

Następnie w dużej sali kinowej, po kolejnych płomiennych przemówieniach uczestnikom wyprawy nadano honorowe obywatelstwa miasta Arequipa. Padło wiele ważnych słów o znaczeniu ich osiągnięcia dla rozwoju całego regionu. Jeszcze 25 lat temu dolina Colci nie istniała jako atrakcja turystyczna. Była cichą, biedną krainą, ciężko dostępną z zewnątrz. Obecnie jest drugą po Machu Picchu atrakcją turystyczną Peru. Jak podkreślają Peruwiańczycy, turystyka staje się głównym źródłem dochodu, wypierając rolnictwo. Colcę odwiedza ponad 250 000 osób rocznie. Z roku na rok rozszerza się infrastruktura turystyczna, budowane są nowe hotele, restauracje, drogi. Korzysta na tym cały region. Podczas wystąpienia Andrzej podkreślił, że przepłynięcia Colci dokonała GRUPA. Jedna osoba nie byłaby w stanie tego zrobić, tylko współpracujący ze sobą zespół był zdolny sprostać temu wyzwaniu. Zaprezentowano również film nakręcony przez Jacka Boguckiego w maju 1981 dokumentujący zdobywanie kanionu. Po zakończeniu Andrzej znowu zniknął na długo w gąszczu mikrofonów i kamer, z których wystawała mu tylko głowa. Będąc w swoim żywiole, z błyskiem w oku odpowiadał cierpliwie na steki pytań.


Po obiedzie fundowanym przez władze Arequipy, na dziedzińcu Pałacu Gubernatora odbyło się kolejne spotkanie z przemówieniami, honorowymi dyplomami dla colcowiczów, tańcami regionalnymi i koncertem orkiestry smyczkowej. Wszyscy prelegenci z uznaniem wyrażali się o wpływie wyprawy na obecne życie mieszkańców regionu, dziękując członkom „Canoandes” za ich wyczyn i wkład w zmiany, jakie dzięki nim zaszły w regionie doliny Colci.

Odwiedziliśmy również pomnik postawiony w Arequipie ku pamięci naszego rodaka Zygmunta Malinowskiego zasłużonego budowniczego kolei w Peru.


Po południu ruszyliśmy do Chivay, największego miasta doliny Colci. Od Arequipy prawie cała droga jest już wyasfaltowana. Zostało jeszcze ok. 20 km przed przełęczą, na których trwają już prace budowlane. Z przełęczy 4800 m n.p.m., dzięki księżycowi w pełni i bezchmurnemu niebu, cała dolina wydawała się być na wyciągnięcie ręki. W dole migały światła Chivay i okolicznych wiosek.

Zostaliśmy zakwaterowani niedaleko głównego miasta doliny, w położonym tuż nad rzeką, pięknie oświetlonym Colca Lodge. Rewelacyjne miejsce. Standard 5-gwiazdkowy. Plecaki zanoszą nam do pokoi !!. Zimno, jesteśmy na wysokości prawie 3 000 m n.p.m., ale w każdym pokoju grzejnik elektryczny i termofor z gorącą woda w łóżku. Kilkadziesiąt metrów poniżej, tuż przy rzece, małe baseny z gorącą wodą wypływającą z pobliskiego źródełka. Można wymoczyć się i wygrzać do woli.


Następnego dnia od rana dalszy ciąg obchodów. Tym razem uczestniczymy w odsłonięciu pamiątkowej tablicy informującej w kilku językach o tym że „z tego miejsca 13 maja 1981 roku wyruszyła Polska Akademicka Wyprawa Kajakowa „Canoandes ‘79” która zdobyła i odkryła dla Peru i Świata najgłębszy na ziemi Kanion Rio Colca”.

Miejsce idealne, środek rynku w Chivay. Wszyscy turyści, którzy docierają do doliny choć na chwilę, zatrzymują się w tym miejscu. Dookoła sklepy z pamiątkami, restauracje. Uroczyste odsłonięcie nie obyło się bez kolejnych przemówień, dyplomów, honorowych obywatelstw. Z tym, że o ile w Arequipie przebiegało to w formie bardzo oficjalnej, tutaj widać było, że członkowie wyprawy traktowani są jak swoi. Słowa były cieplejsze, wdzięczność bardziej szczera, radość ze spotkania bardziej spontaniczna.


Nie ma się czemu dziwić. Przecież od kilku lat działa tutaj Letnia Szkoła Języka Angielskiego, którą powołał do życia Andrzej Piętowski. Dzieciaki z całej doliny mogą wreszcie porządnie nauczyć się posługiwać językiem niezbędnym do porozumiewania z turystami. Żeby móc korzystać z pieniędzy zostawianych przez nich, trzeba umieć się dogadać. Turyści nie znają keczua, szkoły państwowe, mimo obowiązkowej nauki angielskiego, nie zapewniają edukacji na poziomie umożliwiającym komunikację, najwyżej wydukać swoje imię. Żeby moc zyskać z coraz większej masy turystów konieczna jest znajomość angielskiego. Jest to realny wkład i pomoc Andrzeja dla mieszkańców doliny. Jako urodzony pedagog zdobył serca dzieci i ich rodziców. Od samego początku cały czas otoczony był tym razem dziećmi.


Tuż przed rozpoczęciem uroczystości wreszcie dołączył do nas Zbyszek Bzdak. I tak, pierwszy raz od maja 1981 roku wszyscy członkowie wyprawy Canoandes ’79, którzy zdobywali Colcę zebrali się razem w tym miejscu. Kolejna znamienna, „historyczna” chwila.

Po odsłonięciu tablicy przenieśliśmy się do miejscowej szkoły, w której odbywają się zajęcia organizowane w wakacje przez Andrzeja. Tutaj, jeden z uczestników obchodów, Amerykanin Dilworth Blackstone przekazał szkole prawdziwy skarb: zestaw 3 komputerów z pełnym oprzyrządowaniem, oraz pieniądze na ich podłączenie do Internetu i utrzymanie przez najbliższe lata. Na tą wieść dzieciaki oszalały z radości. W całej dolinie jest zaledwie kilka komputerów i to tylko w kafejkach internetowych. Korzystają z nich wyłącznie turyści, których stać jest na opłacenie niebotycznych dla miejscowych kwot za połączenie z Internetem. Od teraz to „okno na świat” dostępne stało się również dla nich.

Następny dzień rozpoczął się o koszmarnej 4 rano. Piotr był nieubłagany w budzeniu wszystkich, zwłaszcza Andrzeja mającego zawsze dużo czasu i raczej na luzie traktującego wszelkie terminy. Niedługo po 6 rano byliśmy na platformie widokowej Crus del Condor. Szybujących nad głowami kondorów niestety ani śladu, ale widok wart był niewyspania. Pod nogami zionęła ponad kilometrowa przepaść. Gdzieś w dole wiła się nitka, miejscami białej, rzeki. Musi się tam nieźle kotłować. Zbocza prawie pionowo opadają w dół, po drugiej stronie doliny wysoka ściana z prawie 3 tysięcznymi szczytami. Dookoła sporo turystów pragnących złowić w obiektyw unoszące się nad kanionem kondory, kilka stoisk z pamiątkami. Nasza dość liczna grupa rozeszła się po okolicy. Po kilku pamiątkowych zdjęciach, wywiadach dla mediów ruszyliśmy w dalszą drogę.


Po 2 godzinach jazdy malowniczą, krętą drogą dotarliśmy do Huambo, ostatniej wioski przed zejściem na dno kanionu. Powitały nas występy dzieciaki bardzo pomysłowo poprzebieranych, odgrywających różne scenki z chęcią, naturalnie i szczerze. Potem znowu przemówienia i dyplomy, bez których nie mogło się przecież obejść. Burmistrz wioski – niski, korpulentny mężczyzna towarzyszył nam już od Arequipy. Młody, bardzo energiczny jak na standardy peruwiańskie, człowiek.

Zjedliśmy skromny posiłek zaproszeni przez mieszkańców wioski. Widząc, że im się tu nie przelewa, tym bardziej docenialiśmy ich starania. Po obiedzie odbył się przydział mułów i obowiązkowa próba przejażdżki na nich. Piotr podzielił wszystkich na trzy osobowe grupki. Każda miała swój numer, określone miejsce w szyku oraz osła z miejscowym przewodnikiem. Niektórzy wsiedli na muły, nieliczni na ich grzbiety załadowali plecaki. Przed wyruszeniem odbyła się uroczysta procesja przewodników i zwierząt, prowadzona przez księdza dookoła rynku. Wszyscy zostali pobłogosławieni na drogę i wreszcie w ścisłym szyku rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Z Huambo wyprowadzała nas Avenida del los Polacos czyli ulica Polaków przechodząca obok szkoły im. Jana Pawła II. Miłe, znak że dokonania wyprawy Canoandes są tu znane i doceniane.


Szliśmy powoli szeroką doliną, noga za nogą, w niemiłosiernym kurzu wzniecanym przez osły i ludzi. Słońce prażyło potężnie. Cała kawalkada rozciągnęła się znacznie na wąskiej ścieżce. Piotr miał nad nami prawie 100 % kontrolę. Było chyba z 6 krótkofalówek, z przodu, z tyłu, w środku. Co chwila słychać było pytania do posiadaczy tych urządzeń, czy wszystko w porządku, czy już ruszyli, jak im się idzie. Wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, wszystko pod kontrolą – cały Chmieliński. Nie ma się zresztą co dziwić. Nasza 29-osobowa grupa była bardzo zróżnicowana pod względem doświadczenia trekingowego, kondycji fizycznej, wieku.

Szlak do dna doliny prowadzi stromo w dół, wąskimi ścieżkami, na których nie trudno o wypadek. Nieostrożny krok w bok i można zaliczyć kilkusetmetrowy malowniczy lot. Stąd podział na grupy, przydzieleni doświadczeni miejscowi przewodnicy czuwający nad naszym bezpieczeństwem. Ale plany planami, a życie życiem. W połowie odcinka piechurzy wyminęli dosiadających muły i utworzyli niezależną grupę poruszającą się znacznie szybciej. Po ok. 5 godzinach marszu dotarliśmy do obozowiska. Hmm…. Namioty rozbite, plecaki czekają na właścicieli, w namiocie biwakowym aż huczy od przygotowującej jedzenie obsługi. Podróżowanie z chłopcami z Canoandes jest bardzo miłe. Zanim rozgościliśmy się w namiotach, w pewnym momencie na zboczu pełnym kaktusów, którym biegła ścieżka doprowadzająca do obozowiska, zakotłowało się, rozległy się krzyki. Zobaczyliśmy sylwetkę człowieka spadającego w dół. Dobrze, że w tym miejscu zbocze nie było zbyt strome. Piotr pobiegł w tamtą stronę, przez radio wezwał lekarza. Vlado, szef przewodników zaczął przygotowywać miejsce do opatrywania. Osobą, która spadła okazał się Blackstone, twardy ponad 60-letni Amerykanin. Przepuszczając na ścieżce Zuzię, córkę Stefana Danielskiego zrobił o jeden krok w tył za dużo. Bogu dzięki nic nie złamał, skończyło się na poobijaniu i podrapaniu przez kolce kaktusów. Po długiej naradzie z kolegami, Piotr postanowił ewakuować Blackstone’a helikopterem. Ten odcinek był, jak sam określił „bardzo bezpieczny” w porównaniu z tymi, które mamy jeszcze do pokonania. Wieczorem niebo rozbłysło miliardem gwiazd i księżycem w pełni, dzięki któremu otaczające nas góry zachwycały swoimi opalizującymi konturami.


Na drugi dzień ruszyliśmy wcześnie rano w trochę zmodyfikowanym szyku, jeszcze bardziej pilnowani przez przewodników. Ścieżka, prowadząca ciągle w dół, wiła się po ścianach doliny. Im niżej, tym pustynniej. Przy strumyku, który przekraczaliśmy krótki postój, moczenie obolałych stóp w lodowatej wodzie i dalej w drogę. Słońce ostro przypiekało, wszędobylski kurz wciskał się w każdy zakamarek. Niedaleko od ostatniego stromego zejścia prowadzącego do małej osady Canco, położonej na dnie kanionu, musieliśmy przejść szczególnie niebezpieczny odcinek ścieżki – na długości kilkuset metrów rozciągało się osuwisko zbudowane z drobnych kamyków, ciągle zsuwających się w dół. Przed naszym przyjściem mieszkańcy Huambo i Canco przez kilka dni starali się umocnić ścieżkę tak, aby nasza liczna grupa mogła w miarę bezpiecznie przez nią przejść. Kolejne grupki przeskakiwały groźny odcinek starając się „stąpać niemalże na paluszkach”, żeby nie naruszyć ledwo co trzymającej się struktury ścieżki, czujnie wypatrując spadających z góry kamieni. Z duszą na ramieniu wszystkim szczęśliwie udało się przedostać na drugą stronę.
W Canco mieszkańcy przywitali nas wieńcami z owoców. Nasze obozowisko zostało rozbite tuż nad rzeką, na sporej równej łące, na której zazwyczaj wypasane są krowy bądź uprawiane jest zboże. W osadzie mieszka kilka rodzin. Oprócz byle jak skleconych domów z pojedynczymi izbami, zagród dla zwierząt i otoczonych wysokimi kamiennymi murkami pól uprawnych, nawadnianych korytkami doprowadzającymi wodę, dookoła rozciągają się nagie, suche jak pieprz ściany kanionu z licznymi osuwiskami kamiennymi, w kolorze od jasno szarego, przez odcienie brązu do wręcz czarnego. Miejsce odcięte od świata w sposób wręcz doskonały. Jedyna droga, to ta, którą przyszliśmy. Musi komuś bardzo zależeć, żeby tu dotrzeć. Nie ma tutaj nic cennego. Walka o przetrwanie w tym miejscu wymaga od mieszkańców olbrzymiego wysiłku bez gwarancji powodzenia. Szansę na przeżycie daje rzeka nawadniająca nieliczne pola i pastwiska oraz ogrom pracy koniecznej do ich zagospodarowania. Mimo tych przeciwności są tutaj, żyją i nie narzekają na swój los. Nasza wizyta jest dla nich wydarzeniem, wręcz świętem. Stanowimy dla siebie nawzajem sporą atrakcję.

Po krótkim odpoczynku, zakwaterowaniu w rozstawionych namiotach i błogiej kąpieli w lodowatej Colce, rozeszliśmy się po okolicy rozglądając się z ciekawością. Przyglądaliśmy się uprawom, domom, ludziom. Oprowadzał nas Piotr, dużo opowiadając o specyfice życia w tym miejscu, pomagając w rozmowach z miejscowymi. Dzięki niemu mogliśmy zajrzeć w każdy kąt i zrozumieć co widzimy.

Wieczorem kolejny spektakl na rozgwieżdżonym niebie. Spaliśmy na zewnątrz chcąc jak najdłużej sycić oczy i duszę niesamowitością tego miejsca. Ze śpiworów wystawały nam tylko oczy i nosy. Około północy, z za grani wyłonił się księżyc w pełni, oświetlił swoim złowieszczym blaskiem dolinę, zbocza, granie. Gwiazdy przygasły, cisza nabrała innej głębi. Po plecach przebiegały tabuny mrówek, w głowie szalały miliardy wrażeń, skojarzeń. To było cudowne uczucie być w tym miejscu.


Od rana trwały przygotowania do kolejnej uroczystości. Najpierw musieliśmy przeprawić się na drugi brzeg. Specjalnie w tym celu zabrany został z Arequipy mały ponton, w którym po dwie osoby przepływaliśmy na drugą stronę. Na wysokości Canco, Colca płynie leniwie, bez większych przeszkód technicznych, z licznymi wypłaszczeniami. Poziom wody w rzece był niski, cała operacja przebiegła więc bez większych problemów. Później ruszyliśmy wzdłuż brzegu w górę rzeki. W połowie drogi dotarliśmy do przeprawy linowej zbudowanej przez mieszkańców Huambo. Na stalowej linie przerzuconej przez rzekę przymocowano drewniany podest. Wsiadały na niego dwie osoby, stojący na brzegu przeciągali podest za pomocą lin raz na jedną, raz na druga stronę. W jednym miejscu musieliśmy pokonać kolejny nieprzyjemny odcinek po osuwającym się zboczu. Tym bardziej nieprzyjemny, że ewentualny „zjazd” kończył się w bardzo wzburzonej rzece. Po około pół godzinie cała kawalkada dotarła na miejsce. Wodospady Jana Pawła II – odkryte przez Canoandes w 1981 roku. Majestatyczne miejsce. Masa wody, działając tysiące lat wydrążyła skały, formując unikalny uskok, po którym woda spadała z hukiem w dół. Miejsce absolutnie nie do spłynięcia. Tuż obok na ogromnym głazie została zamocowana tablica pamiątkowa, która w języku polskim i hiszpańskim informowała: „Wodospady Jana Pawła II odkryte i nazwane w dniu 28 maja 1981 przez wyprawę kajakową “Canoandes’79”. Pośrodku tablicy wmurowany został kamień z Colci poświęcony w Rzymie przez Jana Pawła II.
W południe przy głazie zgromadzili się wszyscy uczestnicy uroczystości. Chyba połowa mieszkańców Huambo, wszyscy z Canco, my i nasi przewodnicy. Wiele kobiet ubranych było w pięknie wyszywane spódnice i gorsety oraz bardzo praktyczne w tym upale kapelusze, równie misternie ozdobione. Pozostali – odświętnie wystrojeni. Dla miejscowych tablica poświęcona przez polskiego Papieża stała się miejscem szczególnym, wyjątkowym. Dla podkreślenia jej znaczenia, została odprawiona uroczysta msza, prowadzona przez księdza. Na jej zakończenie, towarzyszący nam w charakterze ochrony dwaj policjanci oddali salwę z broni. Następnie ksiądz udzielił chrztu kilku osobom, w tym dzieciom z Canco, do których dotarł po raz pierwszy. Jako chrzestni występowali uczestnicy naszego wyjazdu poproszeni o to przez rodziny. Na koniec kapłan udzielił ślubu niemłodej już parze. I w tym przypadku, jako świadek występował Piotr Chmieliński.

Było coś niesamowitego w tej uroczystości. Dookoła, jak okiem sięgnąć nagie, poszarpane, wysokie po horyzont ściany, porozrzucane bezładnie kamienie, głazy, z boku hucząca spieniona Colca, przedzierająca się przez gwałtowny uskok. Co chwila znikaliśmy za gęstą chmurą pyłu wzniecanego przez wiatr hulający bezkarnie dnem doliny. Szarpał ubrania, zrywał kapelusze, wciskał piasek w oczy, usta. Niesamowity kontrast uroczystej chwili z groźną surowością tego miejsca na końcu świata.

Przed wieczorem udało mi się wsiąść do kajaka i chwilę popływać na łatwych, „trójkowych” bystrzach. W ten sposób symbolicznie zrealizowałem swoje marzenie, do którego dążyłem przez 15 lat. To było moje czwarte podejście do Colci, wreszcie udane. Zamoczyłem tyłek w rzece w towarzystwie osób, z którymi nie dane mi było tego zrobić w 1991. Może uda się jeszcze kiedyś spłynąć z nimi do Majes w pełni realizując wieloletnie marzenie?. Stojąc nad brzegiem rzeki wspominałem minione lata. Po raz pierwszy spotkałem Piotra Chmielińskiego na wiosnę 1990 roku. Działałem wtedy w Bystrzu, ale nazwisko którym się przedstawił nic mi nie powiedziało. Dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, ale w tamtych latach świadomości znaczenia i dokonań wyprawy Canoandes, w klubie który ją zorganizował, nie było. Był to efekt niezwykle skutecznego działania „odpowiednich służb” zabraniających rozpowszechniania w Polsce informacji o tej wyprawie jako zemsta za zorganizowanie na terenie Peru, po wprowadzeniu w Polsce w grudniu 1980 roku stanu wojennego, licznych demonstracji poparcia dla Solidarności. Pokolenie funkcjonujące w klubie na przełomie lat 80 i 90-tych o Canoandes wiedziało niewiele albo wręcz w ogóle. Dopiero upadek komunizmu i możliwość powrotu do kraju członków wyprawy tą wiedzę uzupełnił. Mnie dzieje Canoandes zainspirowały do spisania historii wypraw klubowych, w której zajęła ona właściwe dla siebie miejsce, zorganizowania kilku bystrzyckich wypraw kajakowych zgodnych z dewizą żeby „jechać tam gdzie nas, a najlepiej nikogo jeszcze nie było”. I wreszcie doprowadziło mnie na dno najgłębszego kanionu na świecie. Czy życie nie jest piękne?

Wieczorem przy ognisku i piwku uczestnicy dzisiejszych uroczystości świętowali ich szczęśliwe zakończenie. Rej wiódł Andrzej Piętowski, który dorwał się do gitary i inicjował chóralne śpiewy po hiszpańsku, angielsku i polsku. Było dużo śmiechu, wygłupów i tańców. I trochę smutku, bo rano trzeba będzie opuścić to miejsce. Rozpocznie się droga powrotna do cywilizacji i szarej codzienności.

Pobudka o 4 rano. Godzinę później wszyscy byli już w drodze. Wschodzące słońce zastało nas daleko od Canco. Trasa powrotna, mimo że pod górę, o dziwo, zajęła nam mniej czasu. Do późnego popołudnia dotarliśmy do Haumbo. Tam krótkie pożegnanie z mieszkańcami i burmistrzem wioski, podczas którego zostały im przekazane pieniądze zgromadzone wśród uczestników wyjazdu. Do wieczora dojechaliśmy do ciepłych pokoi w Yankach. Ostatnie kąpiele w gorących źródłach, ostatnie nocne rozmowy. Żal stąd odjeżdżać, żal się żegnać. Na drugi dzień szybkie pakowanie do autobusu, kilka godzin jazdy i lądujemy z powrotem w Arequipie. Z tego miejsca wszyscy rozjeżdżają się w swoje strony.

Marcie i mnie udaje się jeszcze załapać na lot wynajętym przez Canoandes samolotem nad źródłami Amazonki i doliną Colci. Niesamowite widoki. Słuchamy opowieści Piotra, Andrzeja, Zbyszka i Jacka o miejscach, które widzimy na dole. Jak w kalejdoskopie przed oczami przelatują wspomnienia z wydarzeń. Kawał historii wyprawy Canoandes ’79 dotyczy tego regionu. I są to miejsca chyba dla nich najważniejsze. To do nich powracają regularnie już od 25 lat. Wytrwale wkładają dużo wysiłku, żeby o nich tutaj nie zapomniano, żeby zostawić po sobie coś więcej niż tylko wspomnienie wyczynu, żeby pomagać prostym miejscowym ludziom w czerpaniu korzyści z faktu życia w tym unikalnym w skali świata miejscu.

Od lewej

  • Jacek Bogucki
  • Stefan Danielski
  • Piotr Chmieliński
  • Zygmunt Kraśniewski
  • Zbyszek Bzdak
  • Andrzej Piętowski

Leżą

  • Tomasz Jakubiec
  • Marta Sobieraj-Jakubiec

Z ważniejszych osób biorących udział w obchodach należy wymienić:

  • Ing. Daniel Vera Ballon – Gubernator Regionu Arequipa
  • Ing. Yamel Romero Peralta – Prezydent miasta Arequipa
  • Oscar Wenceslao – Prezydent Regionu Colca
  • Przemysław Marzec – Ambasador Rzeczpospolitej Polski w Peru
  • Olgierd Budrewicz – podróżnik, publicysta
  • Monika Rogozińska – „Rzeczpospolita”
  • Marcin Jamkowski – Redaktor Naczelny „National Geographic Polska”
  • Darek Raczko – Redaktor Naczelny „Poznaj Świat”
  • Richard Wiese – Prezes Explorer’s Club
  • Prof. Mariusz Ziółkowski – archeolog z Uniwersytetu Warszawskiego

Tomasz Jakubiec „Tomanek”
AKTK „Bystrze”
Kraków 15.12.2010

Zamieszczone w tekście zdjęcia zostały wykonane przez uczestników uroczystości – Zbyszka Bzdaka, Jacka Boguckiego, Zygmunta Malinowskiego, Marcina Jamkowskiego.

Szczególnie dziękuję Piotrowi Chmielińskiemu i Stefanowi Danielskiemu za liczne i cenne uwagi

 

Zdjęcia z wyprawy

 

Please enter Google Username or ID to start!
Example: clip360net or 116819034451508671546
Title
Caption
File name
Size
Alignment
Link to
  Open new windows
  Rel nofollow